Logo Przewdonik Katolicki

O Iranie bez Iranu

Jacek Borkowicz
Fot. ARSHID M. BINA /pap

Takiego spotkania, jak planowana w Warszawie konferencja na temat pokoju na Bliskim Wschodzie, jeszcze u nas nie było. Ale nie mamy się z czego cieszyć, bo organizując to wydarzenie więcej ryzykujemy, niż możemy wygrać.

Wreszcie jakiś konkret: Mike Pence zapowiedział przyjazd do Warszawy. Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych weźmie udział w planowanej na 13 i 14 lutego międzynarodowej konferencji, poświęconej sprawom pokoju na Bliskim Wschodzie.
Obecność tak ważnego polityka niewątpliwie podnosi rangę spotkania. Odsuwa też na bok spekulacje – a przynajmniej niektóre z nich – na temat rzeczonej konferencji. Bo od momentu jej zapowiedzi nic pewnego w jej sprawie nie było wiadomo. Nawet tego, czy w ogóle się odbędzie. Ta jedna kwestia została zatem rozstrzygnięta. W momencie ukazania się tego tekstu będziemy już prawdopodobnie wiedzieć, kto na owo spotkanie przyjedzie, a być może nawet to, jaki jest na nie pomysł.
 
Polska gospodarzem? Nie bardzo
Konferencję zapowiedział 11 stycznia, jako pierwszy, sekretarz stanu USA Mike Pompeo. Uczynił to podczas pobytu w Egipcie, w wywiadzie dla amerykańskiej stacji informacyjnej Fox News. Dopiero kilka godzin później potwierdziło tę wiadomość polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych.
Sam pomysł znany jest od dawna. Już we wrześniu ubiegłego roku Amerykanie przedstawili go w Waszyngtonie prezydentowi Andrzejowi Dudzie. Jednak kolejność styczniowych oświadczeń daje do myślenia. Nie jest rzeczą przyjętą w dyplomatycznych relacjach, aby państwo, które ma być gospodarzem spotkania, informowało o nim dopiero po nieformalnej, acz przesądzającej sprawę enuncjacji pierwszego z planowanych gości. Nawet gdy gość ten ma status współorganizatora.
Idea całego spotkania, od momentu jego ogłoszenia, pływa w oparach niedopowiedzeń. Minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz w nielicznych komentarzach do przygotowywanej konferencji, zamiast używać klarownych, przekonujących zdań, tłumaczy się niepewnie, nadużywając słówka „jakby”. Kancelaria Prezydenta jeszcze w przeddzień ogłoszenia o przyjeździe Mike’a Pence’a zapewniała, że to nie ona organizuje spotkanie, więc zrozumiałe, że niczego w tej sprawie nie robi. W kwestii tego, kto ma na konferencję przyjechać, zarówno rząd, jak i urząd prezydencki przyjęły niefrasobliwą narrację „niech przyjeżdża kto chce” – jak gdyby było im wszystko jedno, czy na spotkanie przyjadą prezydenci, czy tylko wiceministrowie. Tymczasem wiadomo już, że konferencja zwana szumnie szczytem wcale nim nie będzie, gdyż nie pojawią się na niej przywódcy większości liczących się krajów świata.
Wszystko wygląda tak, jakby to sam Waszyngton umawiał uczestników i dopiero po fakcie informował o tym Warszawę. A my, formalny gospodarz, faktycznie stawiamy się w roli recepcjonisty, rejestrującego kolejnych gości. Ale z czym przyjeżdżają, tego już nie wiemy.
 
Pretensje z Teheranu
Konferencja, według zapowiedzi, ma mieć charakter „pokojowy”, a jej głównym tematem będzie problem z Iranem, który w ostatnich latach ekspansywnie i nierzadko agresywnie rozszerza swoje wpływy, nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale też w innych krajach Azji, w Afryce, a nawet w Ameryce Południowej. Wiadomo, że poza USA oraz Izraelem – czyli „Dużym” i „Małym Szatanem” w oficjalnej retoryce Teheranu – w konferencji wezmą udział skonfliktowane z Iranem kraje arabskie, na czele z Arabią Saudyjską, dziś walczącą zbrojnie z tymże Iranem o hegemonię w całym regionie.
Kto by tam jeszcze do Warszawy nie dojechał, jasne jest, że konferencja w takim składzie, pomimo rozlicznych dementi ministra Czaputowicza, mieć będzie konfrontacyjny, antyirański charakter. Potwierdza to wstępne oświadczenie Mike’a Pompeo, mówiącego o „zmuszaniu” Teheranu do ustępstw, a także przecieki zapowiadające wojownicze przemówienie premiera Benjamina Netanjahu, którego rakiety bombardują właśnie w Syrii składy irańskiej amunicji. Odłóżmy więc na bok frazesy o pokoju. Jeśli prezydent Stanów Zjednoczonych planuje zmontowanie zimnowojennej koalicji twardych przeciwników reżimu ajatollahów, powinien zorganizować taką konferencję na własnym podwórku.
A Warszawa? Sztuka uprawiania polityki międzynarodowej zaczyna się od umiejętności czytania mapy. Jeśli przeciągnąć linię prostą pomiędzy Waszyngtonem a Teheranem, będzie ona przebiegać w pobliżu stolicy Polski. Słowo „pomiędzy” ma w tym wypadku istotne znaczenie. Jeżeli komuś przyszło do głowy organizować konferencję właśnie w Warszawie, aż się prosiło uznać, że jest to najlepsze z możliwych miejsc do zaproszenia władz Iranu. I nie tylko z powodu geografii.
Polska z Iranem nigdy nie walczyła, mamy tradycję kilkusetletnich stosunków, Persowie, podobnie jak osmańscy Turcy, nigdy nie uznali rozbiorów, a polskie dzieci, sieroty z Armii Andersa, znalazły ratunek i schronienie w irańskim Isfahanie. To wszystko zapewne niewiele obchodzi strategów z Pentagonu, ale powinno obchodzić nas, Polaków. Pamiętają o tym przynajmniej Irańczycy, którzy podobnie jak my, przykładają dużą wagę do pamięci historycznej. I teraz nam to wszystko wypominają.
A myśmy tymczasem na konferencję w sprawie Iranu pozapraszali wszystkich, za wyjątkiem Iranu właśnie. I jeszcze dziwimy się ostrej reakcji Teheranu. Co w tym dziwnego? Kraj, który już 500 lat temu sformułował zasadę „nic o nas bez nas”, teraz owej zasadzie sam się sprzeciwia. Gdyby jeszcze miał w tym jakiś wyraźny interes...
 
Europejski języczek u wagi
Bo wygląda na to, że przez warszawską konferencję znacznie więcej ryzykujemy, niż możemy wygrać. W puli widocznych korzyści mamy właściwie tylko Fort Trump, choć nawet i to nie jest pewne. Za to stosunki z Iranem jużeśmy sobie popsuli i nawet dziesięć kolejnych wizyt w Teheranie podsekretarza stanu Macieja Langa tego stanu rzeczy szybko nie odwróci. Konfrontacyjny, bardzo prawdopodobny scenariusz przebiegu obrad może go tylko pogorszyć. Ale to jeszcze nie jest najgorszy z prawdopodobnych scenariuszy.
Do momentu napisania tego tekstu część ministrów spraw zagranicznych krajów Unii Europejskiej (włącznie z Federicą Mogherini, odpowiedzialną za unijną politykę zagraniczną) już zapowiedziała, że udziału nie weźmie, pozostała część się waha. Jeśli więc Unia konferencję solidarnie zbojkotuje, lub też do Warszawy przybędą jedynie reprezentanci mniejszych krajów europejskich, stanie się to dla nas dyplomatyczną katastrofą. Bo będzie to oznaczać, że faktycznie zostaliśmy z nurtu polityki europejskiej wypchnięci. I będzie to porażka bardziej brzemienna w skutki, niż pamiętna klęska w głosowaniu na przewodniczącego Rady Europejskiej.
Europa, jak wiadomo, prowadzi politykę wobec Iranu całkiem odmienną od tej, którą lansuje prezydent Donald Trump. Dzięki jej ugodowej postawie Teheran dotrzymuje, jak dotąd, warunków umowy rozbrojeniowej, mimo że ta została jednostronnie zerwana przez USA. Jeżeli warszawska konferencja, nawet bez udziału Iranu, miałaby mieć jakikolwiek sens, to tylko w kontekście wspólnego działania Europy i Ameryki. Robienie jej wbrew Europie byłoby kolejnym golem do własnej, polskiej bramki. I aż nadto wyraźnym dowodem na to, że zamiast wstawać z kolan, ześlizgujemy się na pozycję politycznego klienta Stanów Zjednoczonych.
Oby nie okazało się, że jedynym politykiem, który na warszawskim spotkaniu skorzystał, będzie szykujący się na wyzwanie kolejnych wyborów premier Izraela Benjamin Netanjahu.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki