Logo Przewdonik Katolicki

Akcje i reakcje

Jacek Borkowicz
Mieszkańcy Teheranu wyrażają swoje poparcie dla ataku przypuszczonego na Izrael przez Iran | fot. Morteza Nikoubazl/NurPhoto/Getty Images

Czy Izrael uznał, że ma niepowtarzalną okazję do pokonania swoich odwiecznych wrogów: radykalnych Palestyńczyków w Gazie oraz ajatollahów w ich własnym gnieździe?

Konsulat Islamskiej Republiki Iranu w Damaszku mieści się – a raczej mieścił – przy reprezentacyjnej alei Fajiz Mansur w środku miasta. Nie ma tutaj miejsca na ogrody, typowe dla dzielnic dyplomatycznych, dom stoi ciasno przy domu. Zaraz obok konsulatu stoi irańska ambasada. Kiedy w poniedziałek 1 kwietnia konsulat, trafiony izraelską rakietą, zmienił się w kupę gruzów, budynek ambasady pozostał nietknięty. Nie ucierpiały też sąsiednie, wielopiętrowe domy mieszkalne.
W ataku zginęło 16 osób: 8 Irańczyków, 5 Syryjczyków, Libańczyk oraz kobieta z synem, prawdopodobnie z personelu zajmującego się sprzątaniem. Skupmy uwagę na owych Irańczykach – byli to członkowie Niru-je Ghods (po persku „siły zbrojne Jerozolimy”), elitarnej formacji Korpusu Strażników Rewolucji, który z kolei jest rodzajem przybocznej gwardii ajatollahów, rozbudowanej do rozmiarów drugiej armii. Wśród zabitych są Mohammad Reza Zahedi, dowódca tych komandosów w Syrii, Libanie i Palestynie, oraz jego zastępca. Izrael za jednym zamachem wyeliminował więc z walki dwóch poważnych przeciwników.
W kategoriach czysto militarnych można to uznać za sukces, jednak politycznie, zamiast problem rozwiązać, akcja Izraela – której to państwo nie potwierdziło, ale też jej nie zaprzeczyło – otwiera tylko pole do problemów kolejnych. Spójrzmy jeszcze na okoliczności ataku. Wiadomo, że w momencie uderzenia na terenie irańskiej ambasady przebywał syryjski minister spraw zagranicznych Faisal Mekdad. Co robił szef syryjskiej dyplomacji, będąc w tym samym czasie i miejscu, co najwyżsi oficerowie miejscowego Niru-je Ghods? Trzeba dużej naiwności, by nie przypuszczać, że przyjechał, aby się z nimi spotkać. Jednak izraelska rakieta uderzyła dokładnie tak, aby go nie skrzywdzić. Nie wiemy, jak to się stało, być może wyszedł na chwilę do toalety. Można wszelako podejrzewać, że cały obiekt, tuż przed atakiem, był na bieżąco śledzony. A jeśli tak rzeczywiście było, Izraelczycy mieli dość okazji, by pozbyć się dowódców Niru-je Ghods wcześniej – chociażby w drodze do konsulatu lub już po ich wyjściu. Uderzyli jednak w konsulat, pod względem dyplomatycznym integralną część irańskiego państwa, chronioną międzynarodowym immunitetem. Zrobili to, by sprowokować Teheran do silnego odwetu – tak to niestety wygląda.

Odpowiemy łagodnie – na złość Netanjahu
Tezę o prowokacji potwierdza sekwencja wydarzeń, jakie nastąpiły po ataku. Na to jawne pogwałcenie międzynarodowych norm prawnych (duża część światowych mediów, jak po lobotomii, tego faktu nie dostrzega) Iran zareagował w sposób niesłychanie wyważony. I to wyważony nie tylko jak na standardy Iranu – przyznajmy: państwa zbójeckiego – ale też dyplomatyczne normy ogólne. Ajatollah Ali Chamenei, występując przed zgromadzeniem narodowym z zapowiedzią odwetu, właściwie jakby się tłumaczył. Już to samo w sobie, zważywszy na skrajnie wojowniczą retorykę Iranu wobec Izraela, jest rzeczą niezwykłą. Dodajmy nieco przekornie, że jeśli Izrael prowokuje, to Chamenei, przybierając pozę łagodnego baranka, zrobił na złość rządowi Binjamina Netanjahu.
Co powiedział Chamenei? Otóż Iran powstrzyma się od odwetu, jeśli Rada Bezpieczeństwa ONZ potępi izraelski atak. Tak się, jak wiemy, nie stało, więc irański przywódca, odczekawszy ile potrzeba, wykorzystał powszechnie stosowany w prawie międzynarodowym casus artykułu 51 karty ONZ. Mówi on, że państwo, którego placówkę dyplomatyczną zaatakowano, ma pełne prawo, w ramach „wyprzedzającej obrony”, do działań zbrojnych wobec strony atakującej – i nie jest to wtedy akt agresji.
Tą odpowiedzią stał się nocny atak z 13 na 14 kwietnia i ponad 200 pocisków wystrzelonych z rakiet oraz przenoszonych dronami. Wszystkie skierowane były w izraelskie cele wojskowe (tu znowu widzimy niesłychaną dotąd dbałość reżimu w Teheranie o zachowanie legalności), prawie wszystkie też zostały strącone przez obronę przeciwlotniczą, działającą w ramach systemu „Żelazna Kopuła”. Nie zginął ani jeden wojskowy, ani też żaden cywil. Mimo to państwa Zachodu zgodnie uznały irański odwet za akt terrorystyczny i zapowiedziały uchwalenie wobec Teheranu sankcji ekonomicznych.
Co najważniejsze, sam Izrael zareagował tak, jakby to jemu pierwszemu rzucono rękawicę. W środę 17 kwietnia (tego dnia pisany jest niniejszy artykuł) zebrało się ścisłe kierownictwo tego kraju, aby radzić nad skalą odwetu. Nie można wykluczyć pełnowymiarowej wojny z Iranem. Tego z kolei Zachód zdecydowanie się obawia, prezydent USA Joe Biden już wielokrotnie przestrzegał rząd Netanjahu przed eskalowaniem konfliktu na Bliskim Wschodzie, a do Jerozolimy, z misją ostatniej szansy, udał się w tęż środę brytyjski minister spraw zagranicznych David Cameron.

Narwana deklaracja
Jeśli Izrael rzeczywiście dąży do wojny z Iranem, mamy tu do czynienia z poważną zmianą strategii tego państwa. Jeszcze zaraz po ataku Hamasu, 7 października ubiegłego roku, rząd w Jerozolimie robił wszystko, aby nie eskalować napięcia na północnych granicach – z Libanem, gdzie swoje wyrzutnie ma proirański Hezbollah, oraz z Syrią. To było zrozumiałe, Izraelczycy, zaangażowani w pacyfikację Gazy, nie chcieli sobie otwierać drugiego frontu. Teraz to się widocznie zmieniło. Rząd Netanjahu, ufny (aż chciałoby się napisać: dufny) w militarną osłonę Wielkiego Brata z Ameryki – osłonę, która działa i działać będzie, nawet jeśli Izrael swoimi wojowniczymi posunięciami denerwuje prezydenta Bidena – uznał, że ma niepowtarzalną okazję do pokonania swoich odwiecznych wrogów: radykalnych Palestyńczyków w Gazie oraz ajatollahów w ich własnym gnieździe.
Co to oznacza dla Bliskiego Wschodu, całego świata oraz jego bezpieczeństwa – nie trzeba chyba wyjaśniać. Tymczasem nasz wiceminister spraw zagranicznych Andrzej Szejna już zapowiedział, że Polska powinna w tym konflikcie wesprzeć Izrael. Dlaczego? Ponieważ został zaatakowany przez Iran w sposób terrorystyczny, a Polska jest wszelkiemu terroryzmowi przeciwna.
Absurdalność tego twierdzenia – w świetle wszystkiego, co zostało wyżej napisane – jest chyba oczywista. Ale zostawmy absurdy, pytanie trzeba postawić poważnie: w imię jakich celów lub wartości Polska miałaby, właśnie teraz, wesprzeć Izrael w jego walce z Iranem? Jesteśmy członkiem NATO i nasze obowiązki względem tego obronnego paktu wypełniamy, nawet z zadatkiem. Nie mamy żadnych, ale to absolutnie żadnych zobowiązań do pakowania się w bliskowschodnią awanturę. Dość nam własnych kłopotów na wschodniej granicy, nie zapominajmy o naszych myśliwcach, podrywanych prawie codziennie rano na wieść o zbliżających się rosyjskich rakietach.
Iran to duże i stare państwo, a jego obywatele nie są ludźmi głupimi. Oni wcale swoich ajatollahów nie kochają, a jeśli się przeciw nim nie buntują, to tylko dlatego, że obawiają się, że skorzystałaby na tym Ameryka, robiąc z nich drugi Irak lub drugi Afganistan. Ci ludzie odruchowo lubią Polskę i ten kapitał sympatii może się jeszcze nam kiedyś przydać. Nie marnujmy go pochopnie narwanymi deklaracjami.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki