Logo Przewdonik Katolicki

Antagoniści czy sojusznicy

Weronika Frąckiewicz
Ilustracja Tomasz Majewski

Mało empatyczny lekarz i niesubordynowany, roszczeniowy pacjent. To się zdarza, ale nie zapominajmy, że w procesie diagnozy i leczenia jesteśmy po tej samej stronie. I nawet największe patologie systemu opieki zdrowotnej nie są w stanie tego zmienić.

Wszystkie łóżka w czteroosobowej hospicyjnej sali są zajęte. Gęstość cierpienia na metr kwadratowy osiąga najwyższe z możliwych stężenie. Pacjentki przykute do łóżek setką kabli i rurek leżą niemalże nieruchomo, od czasu do czasu poruszając obolałym do granic możliwości ciałem. Do pokoju wchodzi lekarz. Mimo zaawansowanego wieku i ewidentnych problemów z nogami porusza się dziarskim krokiem. Od drzwi wita się z pacjentkami: Dzień dobry! Ta standardowa formuła brzmi w jego ustach tak prawdziwie, że nagle wszyscy zaczynają wierzyć, że ten dzień pomimo wszystko będzie dobry. W pewnym momencie  zatrzymuje się przy łóżku jednej z kobiet, delikatnie ujmuje jej wychudzoną dłoń i składa pocałunek, mówiąc: Witam piękną panią. To samo robi przy łóżkach trzech następnych pań.  Pacjentki rozkwitają.
Oddział urologiczny jednego ze szpitali klinicznych. Dyżurujący lekarz dostał kolejne zadanie na dziś: ma zbadać pacjenta z rakiem pęcherza moczowego i zadecydować czy cewnik, który jest założony, wymaga wymiany czy też nie. Oczekiwanie na konsultacje przeciąga się. Lekarz ma mnóstwo ważnych spraw na głowie. Co jakiś czas pojawia się na korytarzu, omiatając wzrokiem czekającego przed gabinetem starszego pana. Po około godzinie dla chorego nareszcie nadszedł czas upragnionej konsultacji. Różnica wieku między lekarzem a pacjentem wynosi jakieś 15 lat. Chory mężczyzna jest starszy. Niemalże w drzwiach z ust lekarza padają słowa: No co żeś sobie zrobił, że ci się cewnik popsuł. Musiałeś sobie tam ruszać, a teraz my mamy z tym problem i musimy się tobą zajmować…

Od towarzysza do mechanika
Lekarze są grupą zawodową, co do której oczekiwania społeczne są na najwyższym poziomie. Przede wszystkim chcemy, aby byli wrażliwi, empatyczni, współczujący i uważni. Wiemy, że muszą być kompetentni, ale o tym wspominamy w dalszej kolejności. Dysonans między oczekiwaniami a doświadczeniem jest zjawiskiem bardzo nieprzyjemnym. Niejednokrotnie staje się źródłem frustracji, a także krytyki i generalizacji, które potrafią być niszczące.
Maciej Klimasiński, anestezjolog naukowo zajmujący się opieką duchową w medycynie,  uważa, że wraz z rewolucją przemysłową zmieniła się rola lekarzy: – Kiedyś lekarz był towarzyszem w chorobie, dzisiaj zadanie to porzucił na rzecz bycia naukowcem i technicznym mechanikiem. 
W swojej codziennej pracy lekarza w centrum stawia szeroko pojętą duchowość: – Pacjenci ciężko chorzy przeżywając kryzys egzystencjalny, zadają sobie pytanie o sens życia, o sens cierpienia. Udzielenie im wsparcia polega na stworzeniu przestrzeni do tych poszukiwań oraz nawiązaniu tzw. relacji terapeutycznej. Dlatego towarzysząc chorym, staram się reagować na bieżąco na prezentowane przez nich emocje, choć w części przeżywać razem z nimi ból, którego doświadczają. 
Antoni Kępiński, lekarz zasłużony dla polskiej medycyny, ale i filozofii twierdził, że spojrzenie lekarza, jego uspokajające słowo, gest, dotknięcie ręki przynoszą ulgę choremu, zmniejszają jego lękowe napięcie, a nawet odczuwanie bólu. Podobne doświadczenie ma w swojej lekarskiej praktyce Maciej: – Pamiętam spotkanie z około 60-letnim pacjentem. Powiedział, że przeszedł już dwie operacje z powodu raka i miał nadzieję, że został wyleczony. Teraz, po pięciu latach okazało się, że ma przerzuty. Wzrok miał utkwiony w podłodze. Poczułem ból, gdyż wiedziałem, że oznacza to niemożliwość wyleczenia. Powiedziałem, że bardzo poruszyło mnie to, że takiego energicznego mężczyznę spotkało takie cierpienie. Popatrzył na mnie i przyznał, że boi się tego, co ma nastąpić. Odwzajemniłem spojrzenie. Trwaliśmy tak przez chwilę w ciszy. Odchodząc, pacjent powiedział: „Bardzo dziękuję za tę rozmowę, doktorze. To było mi bardzo potrzebne. Dobrze, że są tacy lekarze, którzy mają chwilę czasu, aby porozmawiać”. W rzeczywistości nasze spotkanie nie trwało dłużej niż 10 minut.

Kolorowy rachunek sumienia
Lista pretensji z obydwu stron jest jak niekończąca się księga skarg i zażaleń. Jako pacjenci także powinniśmy uderzyć się w pierś i przypomnieć sobie te momenty, w których służbę zdrowia chcieliśmy zrobić służbą naszych oczekiwań. Przestrzegał przed tym nawet papież Franciszek, mówiąc w maju 2018 r. do Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Lekarzy Katolickich: „Jest niedopuszczalne, aby wasza praca została zredukowana do roli wykonawców woli chorego bądź wymogów systemu służby zdrowia, w którym jesteście zatrudnieni”. Każdy z nas w swoim życiu spotkał lekarza, któremu miał ochotę wybudować pomnik, ale też takiego, którego chciał wymazać z pamięci. W drodze małych kroków przeciwko braku jedności, fali hejtów i wzajemnych roszczeń ważne jest złapanie innej perspektywy. 
Martyna wieczorem często robi rachunek sumienia z koloru oczu pacjentów. Pani Basia – niebieski. Pan Jurek – piwny. Liczba zapamiętanych tęczówek jest pewnym wyznacznikiem stopnia uważności danego dnia. Jakiś czas temu przeczytała historię kobiety chorej na raka, która zastanawiała się, czy lekarz patrzył na nią wystarczająco długo, aby zapamiętać kolor jej oczu. To ją zainspirowało. Martyna Borowczyk jest endokrynologiem w jednym z poznańskich szpitali. Oprócz tego kształci przyszłych medyków: – Powtarzam moim studentom nieustannie, że poprzeczka postawiona nam lekarzom leży teraz na ziemi. Naprawdę nie musimy robić wielkich rzeczy, żeby ludzie zaczęli nas pozytywnie odbierać.
Jakiś czas temu zrobiła coś, co jak uważa wielu, w jej zawodzie nie powinno się wydarzyć: zaprzyjaźniła się z pacjentką chorą na nowotwór. Nie boi się ostracyzmu zawodowego. Jest przekonana, że ta przyjaźń to jedna z piękniejszych rzeczy, jaka jej się przydarzyła: – Ta relacja jest jakimś totalnym przenikaniem się wielu płaszczyzn. Ja mam teraz zupełnie inną perspektywę bycia z pacjentami. Weźmy pod lupę np. noc. Obydwie ją spędzamy w szpitalu. Tylko to są dwie zupełnie inne noce. Także strach – ten sam i tak różny.

Przykład idzie z góry
Postanowiły podzielić się swoją przyjaźnią ze światem. Martyna poprosiła przyjaciółkę o pomoc w prowadzeniu zajęć dla studentów pierwszych lat medycyny: – Jest to idealne rozwiązanie. Dzięki Asi przyszli lekarze już na początku drogi zawodowej mogą poznać perspektywę tego, do kogo przecież wszelkie ich działania zawodowe mają być kierowane.
Jakiś czas temu od osoby zajmującej się ekonomią w szpitalu usłyszała, że w medycynie są dwa płynące strumienie: czas i pieniądze. Im mniej jest pieniędzy, tym więcej czasu ludzie muszą spędzić, żeby łatać systemowe dziury. Bardzo mocno wierzy w to, że osobistym zaangażowaniem można krok po kroku zmieniać system: – Jest we mnie mnóstwo buntu, ale staram się, żeby nie był on czystą frustracją i nie kończył się stwierdzeniem, że i tak nic się nie da zrobić. Chciałabym, żeby to był ,,bunt miłości”. Jest dużo przestrzeni, w których można wprowadzać małe zmiany – mówi. 
Bardzo zależy jej na zmianach w systemie kształcenia przyszłych lekarzy. Według amerykańskich badań wśród studentów ostatniego roku wiele osób ma cechy wypalenia zawodowego: – Studenci pierwszego roku mają w sobie dużo wrażliwości i intuicji o co w tej medycynie chodzi – opowiada Martyna. – Są tacy piękni w swojej czystości postaw, nieskażeni. Mam też zajęcia ze studentami z szóstego roku. Bardzo często są przytłumieni, zgaszeni, mimo że jest wśród  nich wielu cudownych ludzi – tych samych przecież: wrażliwych i pięknych. To jest często wina nas uczących tego, jaki o leczeniu dajemy im przekaz.

Zadanie: wyleczyć!
Basia, trzydziestokilkuletnia lekarka z Nowego Targu medycynę skończyła w Krakowie. Studia medyczne są na tyle ujednolicone, że miejsce zdobycia wykształcenia tak naprawdę nie ma dużego znaczenia. Największe ośrodki kształcące lekarzy różnią się między sobą niuansami. Pamięta nieustanny przekaz ze studiów: nie nadajecie się do niczego, nic nie potraficie. Choć było jej ciężko i marzyła o tym, żeby nareszcie skończyć studia, z perspektywy czasu przyznaje: studnia mnie zahartowały. Dużą winą za napięcia w służbie zdrowia obarcza system: – Czasem boję się wyjść do toalety. Mam wrażenie, że wszyscy, którzy siedzą na korytarzu, mają mi za złe, że ośmieliłam się wyjść z gabinetu – mówi. 
W swojej praktyce lekarza rodzinnego przyjmuje wszystkich: od niemowląt po osoby w bardzo zaawansowanym wieku. Jest lekarzem z powołania, ale przyznaje, że system wymusił na niej pewne mechanizmy obronne: – W ciągu godziny muszę przyjąć piętnastu pacjentów. To są bardzo trudne warunki pracy. Według mnie konieczne jest podejście do tej całej sytuacji zadaniowo. Nie mogę wdawać się w towarzyskie rozmowy z pacjentami, bardzo wybijają mnie z rytmu.

Uśpić systemowego potwora
System jest jak mityczny stwór, który pożera wszystko i wszystkich. Już samo brzmienie słowa „system” wywołuje w nas drgania, które pociągają za sobą wiele negatywnych społecznie konsekwencji. Bardzo często obarczamy go winą za wszystkie niepowodzenia, a nawet patologie, które trawią polską służbę zdrowia. Jednak używając go za często, spłycamy wiele zjawisk i zamiast chęci zmiany, kiełkuje w nas obojętność, agresja lub poczucie krzywdy. Nakręcamy się podczas rodzinnych imprez, w kolejkach sklepowych, a przede wszystkim w korytarzach przychodni i szpitalnych salach. 
Wiedział, że będzie lekarzem już od drugiej klasy podstawówki. Rodzice próbowali wybić mu to z głowy na różne sposoby – bezskutecznie. Pozornie wydawać by się mogło, że system go złamał. W państwowej poradni wytrzymał rok: – Nikt mnie do zmiany nie zmusił.  Dokonałem świadomego wyboru. Przyjmując w poradni 120 osób miesięcznie, wypisując im skierowania na badania, których potrzebowali, przynosiłem do domu 400 zł. Mógłbym oczywiście przyjmować 20 pacjentów, ale wtedy bym nic nie zarabiał. Teraz staram się zapewnić sobie takie warunki pracy, które pacjentowi dają chociaż minimum jakości. 
Nie wierzy, że w całym tym układzie zwanym systemem opieki zdrowotnej nie ma miejsca, w którym lekarz będzie czuł się komfortowo. Od 11 lat jest neurologiem w dużym szpitalu. Dostosował się do systemu, jednocześnie poza system wychodząc na ile to możliwe. Nie chodzi w fartuchu. Uważa, że jest to niepotrzebna bariera w relacji pacjent – lekarz. Wewnątrz miliona ustaleń i przepisów narzuconych z góry wypracował sobie własny algorytm kontaktów z pacjentem. Przyjmując pacjenta na oddział, daje czytelny komunikat: „Wiem, że ma pan dużo pytań, ale musi mi pan zaufać. Jesteśmy w szpitalu, a ja mam dziesięciu chorych pod opieką. Nie mogę poświęcić panu takiej ilości czasu, jak bym chciał, ale obiecuję, że w dniu wypisu usiądziemy i wtedy odpowiem na wszystkie pytania, na które będę w stanie. Jednak teraz nie mam czasu. Musi mi pan zaufać!”. Uważa, że system w obecnym kształcie jest u kresu wytrzymałości: – Gdy zaczynałem pracę w szpitalu 11 lat temu, to miałem mniej chorych i miałem dla nich więcej czasu – mówi. 
Problem relacji lekarz – pacjent jest bardzo złożony i potrzebuje przyjrzenia się mu ze wszystkich stron. Przede wszystkim jednak wymaga otwartości i wyrozumiałości; uśmiechu tam, gdzie pojawia się grymas niechęci, spojrzenia tam, gdzie się ma ochotę odwrócić wzrok. Przekraczanie siebie w społecznych relacjach jest niesłychanie trudne, a zarazem niezbędne. Doskonale podsumował to jeden z lekarzy, z którymi rozmawiałam. Zapytany o to, co zrobić, aby naprawić relacje lekarz – pacjent odpowiedział: – To proste, nie ma tu nic do roztrząsania. Trzeba się po prostu starać być dobrym człowiekiem. Dotyczy to tak jednej, jak i drugiej strony. 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki