Logo Przewdonik Katolicki

Co teraz zrobisz, Europo?

Jacek Borkowicz
fot. Darko Bandic/AP Photo PAP EPA

Zima może okazać się zabójcza dla wielu spośród 40 tysięcy uchodźców, którzy od 2018 r. przybywali do Bośni i Hercegowiny – głównie z Syrii, palestyńskiej Strefy Gazy, Iraku oraz Afganistanu. Europa, która cztery lata temu szczodrze ich zapraszała, teraz odwróciła się od nich plecami.

Uchodźcy już prawie dwa lata mieszkają w zwykłych, turystycznych namiotach, bez bieżącej wody i kanalizacji. Jedzenie fasują z kuchni polowych, dostawianych przez organizacje humanitarne, tak że przynajmniej nie grozi im głód. Jednak posiłki spożywają w warunkach urągających ludzkiej godności – kucając na gołej ziemi przy parującej plastikowej miseczce.

Gorzej z ochroną przed chłodem. Ludzie nie mają butów, skarpet ani kurtek, a w namiotach i naprędce skleconych szałasach nie sposób zainstalować stałego ogrzewania. Większość z ich mieszkańców, jak w czasach jaskiniowych, musi się grzać w cieple ogniska. Dobrze przynajmniej, gdy jest je czym rozpalić, jednak z nadejściem chłodów i z tym robi się kłopot, gdyż w najbliższej okolicy wszystkie jako tako palne materiały zostały już zużyte, a okolicznych lasów nie pozwala wycinać lokalna policja. Ta ostatnia robi, co do niej należy, jednak skutkiem całej tej sytuacji wielu ludziom, którzy i tak żyją na granicy wycieńczenia, grozi zamarznięcie. A zimy w bośniackich górach bywają surowe.
 
Najsłabsze ogniwo łańcucha kontroli
Bośnia, jako kanał przerzutowy ludzki z Bliskiego Wschodu, zaczęła być wykorzystywana z początkiem ubiegłego roku. Stało się to, gdy Węgry, Chorwacja i Słowenia, leżące na głównej trasie lądowej migracji do centralnych państw Unii Europejskiej, uszczelniły swoje granice, zatrzymując potok przybyszów. Musiał on więc znaleźć inne ujście. Bośnia, republika rządzona chaotycznie, gdyż przez trzy niezależne od siebie narodowe kantony (muzułmański, serbski i chorwacki), wydawała się tu kierunkiem najlepszym, jako najsłabsze ogniwo europejskiego łańcucha kontroli.
W tymże ogniwie potencjalnie idealnym punktem są okolice Bihacia. To 50-tysięczne miasto położone jest na północnozachodnim skraju republiki, na czubku klina, który wrzyna się głęboko w terytorium Chorwacji. Bihać należy do kantonu muzułmańskiego. Jest to spadek po Turkach, którzy ongiś zdobyli miasto w swoim pochodzie na Wiedeń. Także dzisiaj blisko stąd do europejskich metropolii, Wiednia czy Monachium.
Pierwsi przybysze założyli pod miastem dzikie obozowisko, zwane Camp Bira. Warunki w nim panujące były jeszcze gorsze niż te opisane na początku. W czerwcu tego roku bihacka policja rozgoniła obóz, umieszczając 700 wyłapanych nieszczęśników w nowym, kontrolowanym przez władze kantonu obozie w Vučjaku. W październiku, na skutek kolejnego policyjnego rajdu, tym razem na ulicach Bihacia, we wspomnianym Vučjaku osadzono kolejnych 1700 uchodźców. Ale dalsze 6 tys. nadal błąka się po mieście i jego okolicach. Ku przerażeniu mieszkańców Bihacia, Europejczyków i – cóż za paradoks! – muzułmanów.
Vučjak to zagubiona w górskim lesie miejscowość, niedaleko Bihacia, ale znacznie bliżej granicy z Chorwacją. Aż się prosi, by przerwawszy obozowe druty, próbować ucieczki. Tak też stale robią ludzie, trzymani tutaj w nędzy i bez nadziei poprawy. Na granicy wyłapują ich służby chorwackie, oddając z powrotem do dyspozycji Bośniaków. Lewicowe media z lubością opisują przy tym „brutalne akcje” umundurowanych Chorwatów, którzy przecież tylko wykonują swoje obowiązki. Cóż, w unijnej Brukseli niezbyt Chorwację lubią... Przy okazji dostaje się też władzom Bośni, które rzekomo „nie stwarzają uchodźcom humanitarnych warunków” przebywania w obozach, nazywanych przejściowymi. Jednak Bruksela, najpierw popierająca niekontrolowaną imigrację, potem zaś próbująca obciążyć jej skutkami biedną, wycieńczoną wojną domową Bośnię, powinna się raczej uderzyć we własne piersi.
 
Uchodźców trudno winić
Ludzki potok napędzany jest nieustannie przez gangi przemytników, którzy w tej części Europy wyspecjalizowali się w lukratywnym handlu ludźmi. Zwyczajową ceną za nielegalne przetransportowanie przez granicę jednego człowieka jest tutaj 3 tys. euro. Część uchodźców, których nie stać na opłacenie tej stawki, próbuje dostać się do Austrii i Niemiec zupełnie „na dziko” – i tacy są najczęściej wyłapywani przez miejscowe służby policyjne i graniczne.
Trudno za to winić samych uchodźców, którzy są często niepiśmienni, a prawie zawsze nie znają języka kraju, do którego przybyli. To skutecznie zniechęca ich, a nawet odstrasza od kontaktów z lokalną administracją oraz agendami powołanymi do opieki nad nimi. Wiedzą tylko tyle, że uczestniczą w specyficznej grze, której stawką jest dotarcie do celu, gdzieś w Niemczech, Francji lub Wielkiej Brytanii, zaś przeszkodą – posterunki policji i straży granicznej. Nie rozumieją, czym jest prawo i służby państwowe. O pomoc zgłaszają się do nich dopiero wtedy, gdy utkną w „przejściowym” obozie.
Większym problemem jest inercja i bezradność samych opiekunów. Poza organami państwowymi istnieją liczne organizacje pozarządowe, ale na dobrą sprawę nikt nie potrafi poradzić sobie z tym całym bałaganem. Kto jest politycznym uchodźcą (któremu z definicji należy się azyl w UE), kto jedynie ekonomicznym imigrantem, a kto – nie daj Boże – potencjalnym terrorystą? Na to pytanie nie ma odpowiedzi, bo przecież nie udzielą jej, zgodnie z prawdą, sami przybysze, zainteresowani tym, by kwalifikowano ich jedynie do pierwszej z wymienionych grup. Często trudno jest nawet ustalić tożsamość migrantów. To skomplikowana sytuacja, a dwa proste wyjścia – wpuszczać wszystkich (co postuluje europejska lewica), lub nie wpuszczać nikogo (hasło prawicy) – nie są dobrymi rozwiązaniami, gdyż nie sięgają przyczyn kryzysu.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki