W dzień ogłoszenia przez niego decyzji o kandydowaniu niektóre media nazwały go „kandydatem konserwatywnym”. Dlaczego? Bo „robi w religii”. Nie brak też jednak głosów, że to kłótnia w rodzinie – a przy okazji osłabianie liberalno-lewicowej opozycji. Bo Hołownia jest z tamtej strony, nie naszej.
Faktycznie przez lata „robił w religii”, stając się jedną z twarzy „katolicyzmu otwartego”. Mam mocne wątpliwości wobec ludzi, którym wojna z własnymi biskupami przesłania inne cele Kościoła, ale też rozumiem poczucie bólu, jakie wywołuje w wielu katolikach zgorszenie płynące z wnętrza tej instytucji. Nie rozumiem czegoś innego. Ani kampania prezydencka, ani sama prezydentura nie są przecież narzędziem do wewnątrzkościelnej reformy. A Hołownia jeśli kojarzy się z jakimiś poważnymi tematami (a nie z dowcipkowaniem w programie „Mam talent”), to z nawoływaniem do takiej reformy. No jeszcze z ekologią. Skądinąd głoszoną w najradykalniejszej wersji – nie chodzi tylko o ochronę klimatu czy walkę z zanieczyszczeniami, ale o przekonanie nas do kompletnej zmiany stylu życia, choćby do niejedzenia mięsa. I znów, czy ma służyć temu prezydentura?
Czy jest katolikiem „reprezentatywnym”. Nie mnie wydawać komuś certyfikaty. Niemniej od jednego wrażenia trudno mi się uwolnić. Przez te kilkanaście lat, kiedy współprowadził, skądinąd z sympatycznym Marcinem Prokopem, wspomniany już TVN-owski show, nie raz i nie dwa nawiązywał do swojej religijności. Na ogół w tonie krotochwilnym: popatrzcie, jakie ze mnie dziwadło. Nie miejcie mi tego za złe. Samo w sobie mogłoby to świadczyć nawet o dystansie wobec siebie. Żarty leciutko kłujące Kościół niespecjalnie mnie przerażają. Opowiadają je chętnie sami księża. Tyle że wszystko to wmontowane w komercyjną maszynerię liberalnej telewizji sprawiało wrażenie jakiejś niepełnej autentyczności. „Chociaż katol, to jednak sympatyczny”, jeśli Hołownia stałby się chorągiewką, miałby na sobie taki napis. Podobny ton pobrzmiewa zresztą w poważnych wypowiedziach, wygłaszanych bardzo kaznodziejskim tonem przez dziennikarza, który pracował ze mną kiedyś w jednej redakcji. Pokora? Bardzo proszę, jest pożądana. Ale dlaczego tak jednostronnie okazywana zgiełkowi skomercjalizowanej doczesności?
Zarazem trudno się oprzeć innym uwagom. Po pierwsze cienka skóra. Zdążyliśmy już usłyszeć mnóstwo skarg debiutującego polityka na hejtowanie go. Ja fali nienawiści nie widziałem, czytałem za to pytania zadawane każdemu, kto wchodzi do tego świata. O poglądy, o źródła finansowania. Głośno zachwalana niezależność od dotowanych z budżetu partii łatwo może się zmienić w zależność od biznesu powiązaną z koniecznością rewanżu. Nie twierdzę, że tak musi być, ale jeśli projekt polityczny ma być poważny, niekoniecznie da się go sfinansować z datków sympatyków.
Jest też pytanie o doświadczenie. Prezydent jest zwierzchnikiem sił zbrojnych, odpowiada po części za politykę zagraniczną. Jeśli wchodzi na szczyty poprzez partyjne struktury, może jednak liczyć na jakiś trening, pomoc zaplecza. Tu mamy na razie białą kartę. Reaguję na takie niewiadome apelami o powagę. Możliwe, że Hołownia rozwieje przynajmniej w części moje obawy. Ale jego pierwsze wystąpienia nie wskazują na to. Gdy się nie skarży, jest miły, tę umiejętność akurat w nim rozwinięto. To stanowczo za mało.