Olbrzymie protesty „żółtych kamizelek” wywarły bardzo duże wrażenie na opinii publicznej w całej Europie. Oczywiście nad Wisłą najczęściej analizowano je z perspektywy teorii „upadającej Europy Zachodniej”, z niemałą satysfakcją przytaczając liczby spalonych samochodów, ewentualnie pieczołowicie opisując brutalne poczynania francuskich władz wobec protestujących. Powody protestów w medialnych relacjach często schodziły na dalszy plan, jakby treścią demonstracji nie były postulaty ekonomiczne, lecz wybijanie szyb. Zamieszki we Francji były komentowane też często jako wydarzenia o charakterze stricte lokalnym, w odizolowaniu od procesów globalnych.
Tymczasem ruch „żółtych kamizelek” to efekt zjawisk zachodzących w całym świecie Zachodu, które akurat nad Sekwaną przybrały najbardziej intensywne oblicze. Mowa o ubożeniu i zawężaniu się klasy średniej w warunkach tzw. późnego kapitalizmu. Na zamożnym Zachodzie coraz więcej grup zawodowych, których sytuacja ekonomiczna do tej pory była stabilna, odczuwa dojmujący brak stabilności oraz wiary w lepszą przyszłość. W Polsce sytuacja jest spokojniejsza, ale tylko pozornie.
Strajk zamiast matury
Oczywiście należy pamiętać o dużych różnicach mentalnych i strukturalnych między społeczeństwem polskim i francuskim. Po pierwsze, Polacy są dużo mniej skorzy do protestów. Lubimy o sobie myśleć jako o narodzie niepokornym, w przeciwieństwie do rozleniwionych narodów Europy Zachodniej, ale to czysty mit. Francuzi, Hiszpanie czy Grecy są najczęściej protestującymi narodami nie tylko w Europie, ale i na świecie. Przykładowo w 2012 r. w Polsce odnotowano 17 strajków, a w Hiszpanii niemal… 700. To efekt przede wszystkim słabych struktur pracowniczych w naszym kraju. Odsetek pracowników należących do związków zawodowych jest w Polsce jednym z niższych w Europie. W 2016 r. tylko 15 proc. polskich pracowników było objętych układami zbiorowymi, co było trzecim najniższym wynikiem w Unii Europejskiej. W Szwecji, Belgii Austrii i Francji odsetek ten przekraczał 90 proc., a w większości krajów UE 50 proc. W takich warunkach nie tylko trudniej jest organizować protesty, ale też skutecznie wywierać nacisk. W Polsce warunki pracy są bardzo zindywidualizowane, żeby nie powiedzieć sprywatyzowane. Nie znaczy to jednak, że rządzący i pracodawcy mogą spać spokojnie. Także w Polsce w wielu obszarach rynku pracy tlą się zalążki protestu.
Wśród tych, którzy będą skorzy do protestowania w nadchodzącym roku, tradycyjnie są nauczyciele – jedna z najlepiej zorganizowanych grup zawodowych w Polsce. Nauczyciele są zrzeszeni nie tylko w Związku Nauczycielstwa Polskiego, ale też w strukturach „Solidarności”. Zapowiedź ich dużych protestów słyszymy już od początku stycznia, w którym wielu nauczycieli przeszło na zwolnienia lekarskie. W jednej ze szkół podstawowych w Łodzi na zwolnieniu są dwie trzecie nauczycieli. Z powodu zwolnień chorobowych w poznańskim liceum św. Marii Magdaleny nie odbyła się próbna matura. Nauczyciele protestują oczywiście z powodu niskich płac – są oni jedną z najsłabiej opłacanych grup zawodowych wśród specjalistów. Choć specjaliści w Polsce zarabiają przeciętnie o 22 proc. więcej niż wynosi średnia krajowa, to nauczyciele z najwyższym stopniem zawodowym otrzymują pensje w okolicach 100 proc. średniej krajowej. A ci na niższych szczeblach oczywiście jeszcze mniej.
Uratować ratowników
Następne w kolejce do strajków mogą być zawody medyczne. W ubiegłym roku protestowali chociażby ratownicy medyczni. Obecna koalicja rządząca przegłosowała co prawda w 2017 r. ustawę o minimalnych wynagrodzeniach w służbie zdrowia, jednak podwyżki mają być rozciągnięte w czasie aż do 2021 r. Nie będzie wielkim zdziwieniem, jeśli którejś z medycznych grup zawodowych zabraknie cierpliwości i zechce powalczyć o wyższy wzrost pensji w tym roku. Tym bardziej że przewidywane kwoty nie powalają. Pracownicy medyczni wykonujący inne zawody niż lekarz, ale wymagające wyższego wykształcenia i specjalizacji (np. fizjoterapeuci), na koniec 2021 r. będą musieli zarabiać przynajmniej 5,3 tys. zł. Ta sama kwota przewidziana jest dla pielęgniarek po studiach na kierunku pielęgniarstwo lub położnictwo. Ale w 2021 r. bez wątpienia będzie to kwota wyraźnie poniżej średniej krajowej. Poza tym dla pielęgniarek bez wyższego wykształcenia, ale ze specjalizacją (tzn. po szkole podyplomowej) jest przewidziane zaledwie 3,7 tys. zł. Możemy więc przypuszczać, że pielęgniarki czy ratownicy zdążą zaprotestować jeszcze przed wejściem w życie docelowych podwyżek.
Nie powinno specjalnie dziwić, jeśli w nadchodzących miesiącach protesty rozpoczną służby mundurowe. W okolicach stulecia odzyskania niepodległości głośno zrobiło się o cichym proteście policjantów, którzy masowo brali zwolnienia chorobowe. Nic dziwnego: zarobki w policji są niezwykle niskie w porównaniu do ryzyka i odpowiedzialności, które ponoszą policjanci. W 2017 r. mediana płac w tym zawodzie wynosiła zaledwie 4033 zł. To i tak zdecydowanie więcej niż u strażaków – połowa z nich zarabiała wtedy mniej niż 3334 zł brutto pensji zasadniczej, a mówimy przecież o ludziach, którzy niejednokrotnie ryzykują swoje zdrowie, a nawet życie. O ile o protestach w policji słyszeliśmy wielokrotnie w ostatnich latach, to strażacy do tej pory nie byli specjalnie skorzy do protestów. Jednak przy takich warunkach płacowych może się to zmienić.
Pracownik socjalny na zasiłku
Pod koniec ubiegłego roku odbyła się akcja protestacyjna „Czarny Tydzień”, organizowana przez Federację Związkową Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznych. Związkowcy domagali się podwyżek płac, jasnej ścieżki awansu oraz zwiększenia wymiaru urlopu. Sytuacja pracowników MOPS jest tragiczna – w wielu powiatach zarabiają oni w okolicach 2 tys. zł na rękę, a nowym pracownikom niejednokrotnie proponuje się pensję minimalną. Wśród pracowników instytucji samorządowych w Katowicach krąży nieśmieszna anegdota, że pracownicy katowickiego MOPS stoją w kolejce do pomocy społecznej wraz ze swoimi podopiecznymi. Zadaniem pracowników socjalnych jest pomóc najuboższym wydobyć się ze swojej trudnej sytuacji. Jak mają to robić, gdy ich sytuacja jest niewiele lepsza? Zresztą sytuacja innych pracowników jednostek prowadzonych przez samorządy jest równie fatalna. Czołowym przykładem są bibliotekarze, których pensje niemal od zawsze oscylują w okolicach pensji minimalnej.
Najpopularniejszy sposób protestów nad Wisłą, czyli masowe branie L-4, pod koniec ubiegłego roku przetestowali również urzędnicy sądowi. Ich działanie w wielu sądach spowodowało odwołanie rozpraw i paraliż w niektórych mniejszych sądach. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro napisał nawet list do urzędników sądowych, w którym obiecywał 5-procentowe podwyżki, ale tylko podgrzał atmosferę, gdyż urzędnicy domagali się tysiąca złotych więcej. Urzędnicy sądowi zarabiają zwykle nieco ponad 2 tys. zł na rękę, choć niejednokrotnie piszą uzasadnienia do wyroków. Ich protesty w 2019 r. mogą jeszcze wydłużyć czas oczekiwania na wyrok, który już teraz jest w Polsce bardzo długi.