Z Poznania do Gorlic jest niemal 600 kilometrów, a to było jeszcze na południe. Wtedy po raz pierwszy odkryłam Beskid Niski i miejsce, w które wracaliśmy co roku każdego lata. Magiczna nazwa Radocyna oznaczała wysiedloną wieś łemkowską, zarośniętą już całkowicie łąkami, krzakami i drzewami. Ślady po dawnych zagrodach i domach znaczyły łany pokrzyw i mięty kwitnącej w sierpniu w kolorach łagodnego fioletu. Stare powykrzywiane już drzewa owocowe, całkowicie zdziczałe. Kolonie starych lip, które świadczyły o istnieniu w tym miejscu cerkwi. Zachwaszczone cmentarze. Kamienne krzyże przy drodze albo na środku łąki. Tak wygląda dzisiaj tzw. górna Radocyna, czyli wieś właściwa, bo jest jeszcze dolna, a w niej niezbyt ładny budynek mylnie nazywany schroniskiem. Nie było to bowiem żadne schronisko, ale parterowy hotelik należący do nadleśnictwa, przed laty służący jako nocleg dla pracowników przy wyrębach i innych tego typu pracach. Budynek podzielono na pokoje, do niektórych dodano łazienki i tak służył jako schronisko tym, co o jego istnieniu wiedzieli.
Zawsze mówiłam o tym miejscu, że to koniec świata. Spędziłam tam jedne z najwspanialszych letnich dni. Przy ognisku. Na werandzie. Właśnie na werandzie działy się rzeczy najważniejsze. Gotowała pani Wiola, która wraz z mężem pochodziła z pobliskiej wsi Wyszowatka, popegeerowskiego reliktu. To oni byli tu gospodarzami. Kuchnia pani Wioli była polska i ciężka, a jednak znana wśród turystów, którzy tak jak my zakochali się w Radocynie. Plastry cukinii smażone w głębokim tłuszczu. Mielone z buraczkami. Pierogi nadziewane kaszanką. Naleśniki z serem. Kawa sypana w szklance. No więc na tej werandzie jadło się przez godzinę leniwe śniadania, od późnego popołudnia zaczynały się kolacje. Ktoś grał na gitarze, gadało się z różnymi, dopiero co poznanymi ludźmi. Czasami tych ludzi właściwie nie było, a wtedy po zamknięciu okienka kuchennego na werandzie siadała pani Wiola z mężem, dosiadał się do nich któryś z miejscowych, obok kładły się psy, popijało się piwo, słuchało się ciszy i patrzyło w niebo.
Radocyna była dla mnie z pewnością najbardziej magicznym miejscem na ziemi. Pustym, a jednocześnie pełnym duchów dawnych mieszkańców i dawnego życia.
A teraz nadleśnictwo zamknęło schronisko i buduje wspaniały nowy obiekt turystyczny, ponieważ chce zaludnić to pustkowie, które nie zarabia żadnych pieniędzy, a przecież powinno. Zapowiadane są ścieżki edukacyjne, duży hotel z nowoczesną kuchnią, tężnia i pozbruk. Jaka szkoda…