Logo Przewdonik Katolicki

Czesi mówią „dość!”

Jacek Borkowicz
fot. MARTIN DIVISEKPAP-Epa

Ćwierć miliona osób demonstrowało w Pradze. Nie dla takich Czech 30 lat temu na ulice wyszli ich rodzice. A przede wszystkim – nie dla takiego premiera, który przynosi wstyd reputacji całego państwa.

Choć na ulicach Pragi trudno jest spotkać zwolennika rządu, miasto nie robi wrażenia ogniska buntu. Pod pochmurnym listopadowym niebem pozornie nic się nie zmienia. Ludzie jak zwykle chodzą do pracy, albo, przemieszani z turystami, przesiadują w stołecznych piwiarniach. Jednak uważne oko wychwytuje symptomy podskórnego napięcia. Sygnalizują je chociażby noszone przez przechodniów plakietki, znak rozpoznawczy tych, którzy 16 listopada, w wigilię 30. rocznicy „aksamitnej rewolucji”, zaprotestowali przeciw premierowi Andrejowi Babišowi. Na plakietkach klepsydra z sypiącym się piaskiem wkomponowana jest w wyrazistą, czerwoną figurę znaku zapytania. Sensu tego symbolu nie trzeba nikomu tłumaczyć. Jest nim pytanie: jak długo będzie trwać to, co dzieje się obecnie?
 
Dajcie mi tylko władzę...
A obecną sytuację w Czechach można trafnie streścić jednym słowem: zastój. 30 lat temu obalenie totalitarnego systemu, połączone z wyzwoleniem spod sowieckiej dominacji, witała z nadzieją całą Europa, a szczególnie państwa sąsiednie, które również uwalniały się spod systemowej opresji. Czechosłowacja – wtedy jeszcze wspólne państwo – wchodziła na tę drogę bez przemocy (stąd „aksamit” w nazwie rewolucji), a symbolem tych przemian był wybór na prezydenta Václava Havla, osoby powszechnie szanowanej z racji politycznego dorobku oraz moralnej postawy. Dziś te atuty zostały roztrwonione. Republika Czeska, państwo formalnie demokratyczne oraz praworządne, członek NATO i Unii Europejskiej, faktycznie kierowana jest dziś przez ludzi starego systemu, a reputacji jej najwyższych przedstawicieli, prezydenta a szczególnie premiera, szkoda nawet porównywać z chwalebną pamięcią, jaką pozostawił po sobie Havel.
Obaj mają komunistyczną przeszłość, w dodatku drugi z nich jest byłym współpracownikiem StB, czechosłowackiej bezpieki. Życiorys Babiša to typowa sylwetka okresu tzw. transformacji. Dzięki kontaktom z dawnymi towarzyszami dorobił się majątku, prywatyzując państwowe przedsiębiorstwo, w którym pracował. Koncern Agrofert, jaki dzięki temu założył, wchłonął kilkaset mniejszych i słabszych spółek, zaś prezes Babiš stał się wkrótce jednym z dwóch najzamożniejszych Czechów, trafił też na listę najbogatszych ludzi na świecie.
Nie zaspokoiło to jego ambicji. W 2011 r. założył partię ANO, czyli Akcję Niezadowolonych Obywateli. Pomysł na nią był żenująco prosty: ponieważ wielu Czechów zawiedzionych było niedostatecznymi wynikami demokratycznych przemian, które – podobnie jak w Polsce – nie przekładały się na wzrost poziomu życia przeciętnych obywateli, należało obarczyć winą za to całą dotychczasową klasę rządzącą. Dajcie mi władzę – zdawał się mówić Babiš – a ja urządzę was ludźmi bogatymi, podobnie jak ja sam.
Niestety, wielu Czechów dało się na to nabrać. W 2017 r. partia Babiša wygrała wybory, uzyskując 30 proc. mandatów oraz 78 foteli w 200-osobowej Izbie Poselskiej. Tekę premiera zapewniła Babišowi koalicja z socjalistami prezydenta Miloša Zemana, którzy sami nie byliby w stanie utrzymać się przy władzy, oraz poparcie komunistów (bo są i tacy, a nawet chwalą się swoją nazwą).
Zwycięstwo Babiša nie byłoby możliwe bez poparcia czołowych czeskich mediów. Jakim cudem zdobył je ten populista i były agent StB? Otóż w sposób najprostszy z możliwych: wykupując udziały w akcjach medialnych przedsiębiorstw.
 
Przeciw populizmowi
Najdziwniejsze jest to, że obecny układ władzy powstał wbrew woli znaczącej części czeskiego społeczeństwa. Dość powiedzieć, że rządząca koalicja ma w parlamencie zaledwie jeden głos więcej od wspólnie liczonych głosów opozycji. Niestety – nie zjednoczonej. Teraz ci wszyscy, którzy głosowali na partie inne niż rządowo-koalicyjne, poczuli się oszukani. Nie dla takich Czech 30 lat temu wyszli na ulice ich rodzice. A przede wszystkim – nie dla takiego premiera, który, w ich opinii, przynosi wstyd reputacji całego państwa. Bo dorwawszy się do władzy, Babiš sprawuje ją w stylu, który sam, jeszcze jako lider ANO, wytykał swoim będącym u władzy poprzednikom. Korupcja rządzącej klasy to zarzut, który pada z ust niemalże wszystkich prażan, pytanych przeze mnie o stosunek do obecnych rządów. Najpoważniejszym z oskarżeń jest defraudacja unijnych funduszy, której premier dopuścił się osobiście. Jak dotąd nikt go za to nie pociągnął do odpowiedzialności. Mimo wysiłków prokuratora generalnego solidarnie kryją Babiša prezydent wespół z panią minister sprawiedliwości.
Przyszedł jednak czas, że ludzie powiedzieli „nie!”. 23 czerwca w Pradze miała miejsce pierwsza z wielkich antyrządowych manifestacji. Przyszło na nią do 300 tysięcy ludzi, czyli tyle samo co na ostatnią, tę rocznicową. Uczestnicy domagają się dymisji premiera i zapowiadają, że w styczniu rozliczą go bardziej stanowczo. A gdyby próbował przeciwdziałać, na przykład tłumiąc wolność niezależnej prasy, wyjdą na ulice jeszcze wcześniej.
Kim są ludzie, którzy wyszli protestować 16 listopada? To – jak się orientuję po rozmowach z prażanami noszącymi plakietki ze znakiem zapytania – zwykli Czesi, reprezentujący szerokie spektrum społeczne. Z jedną uwagą: na tyle wykształceni, że wiedzą, jakim zagrożeniem dla demokracji jest populizm.
Protestu nie organizowała żadna z opozycyjnych partii, lecz powstały ad hoc ruch społeczny pod nazwą „Milion chvilek pro demokracii” (słowo „chwilka” znaczy po czesku to samo co po polsku). Jego twarzą, bo przecież jeszcze nie liderem, jest Mikuláš Minář, młody, 26-letni absolwent fakultetu teologii ewangelickiej.
 
Sól ziemi
Czechy, według statystyk najbardziej zateizowany kraj Europy (a zatem także i świata), mogą zaskoczyć kogoś, kto bezkrytycznie wierzy w prawdę spisowych tabelek. Choć ludzi deklarujących się jako wierzący rzeczywiście jest tutaj mało, bez przesady stanowią oni „sól ziemi”, o jakiej mówi nam Mateuszowa Ewangelia.
Po pierwsze, wydaje się (bo nie dysponujemy potwierdzającymi to sondażami), że wierzący stanowili niewspółmiernie duży procent tych, którzy 16 listopada przyszli na praskie wzgórze Letna. Być może to im należy zawdzięczać, że manifestacje nie przybierają – jak w przypadku francuskich „żółtych kamizelek” – form gwałtownych i generujących przemoc. Po drugie, długotrwała akcja protestu współgra z licznymi inicjatywami społecznymi, których inspiratorami są chrześcijanie. Wystarczy tu wspomnieć energiczną i swego czasu wszędzie w Pradze widoczną kampanię billboardową na rzecz obrony życia nienarodzonych.
Wśród tych chrześcijan, z racji liczebności, czołową rolę odgrywają czescy katolicy. I trzeba tu powiedzieć, że ich społeczne zaangażowanie wynika z ich zaangażowania religijnego. Mogę to osobiście potwierdzić, uczestnicząc w Mszach oraz liturgii godzin w staromiejskiej parafii pod wezwaniem św. Idziego, prowadzonej przez ojców dominikanów.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki