Logo Przewdonik Katolicki

Listy od ojca Nazima

Małgorzata Jańczak
fot. Archiwum PK

Joanna nigdy nie planowała wyjazdu do Japonii, ale ten kraj był jej nie tylko znany, ale i bliski. Wszystko za sprawą listów z 1965 r. od pewnego franciszkanina.

Po tylu latach pracy w zawodzie ciągle jeszcze dziwi mnie fakt, że najciekawsze historie dopadają mnie w najmniej oczekiwanych momentach. Tak było i tym razem. Potrzebowałam osoby, która pomogłaby mi w redakcji bardzo ważnego dla mnie tekstu. Przypomniałam sobie o Joannie Roszak, która przez lata udanie prowadziła niejedną książkę w Krajowej Agencji Wydawniczej, a później w Wydawnictwie św. Wojciecha. Dzwonię, odbiera Joanna. Pierwszy sukces – myślę – mimo upływu czasu numer telefonu się nie zmienił. Przedstawiam sprawę. W odpowiedzi słyszę, że po starej znajomości chętnie się tym zajmie, ale po powrocie z Japonii. – Japonia? – pytam ze zdziwieniem. – Przecież Ty to Indie, jakiś turystyczny trekking u podnóży Himalajów… Skąd ta Japonia? – powtórzyłam pytanie. – Wszystko wyjaśnię po powrocie – słyszę w odpowiedzi.
 
Zaczęło się od igrzysk
Kilka dni po powrocie z Japonii Joanna zaprasza mnie na spotkanie. Z ciekawością czekam na odpowiedź na moje pytanie. – Tak, masz rację. Japonii jakoś nigdy nie planowałam – zgadza się Joanna. – Więc? – przynaglam. – Jakiś czas temu natknęłam się na reklamę biura podróży, które w programie wyjazdu do Japonii miało pobyt w Nagasaki i wizytę w japońskim Niepokalanowie, założonym w latach 30. ubiegłego wieku przez o. Maksymiliana Kolbego. Miejsce to było mi nie tylko znane, ale szczególnie bliskie. A to za sprawą listów z Japonii od pewnego franciszkanina – mówi Joanna.
– Wszystko zaczęło w 1964 r. Z pewnością pamiętasz letnie igrzyska olimpijskie w Tokio – zaczyna swoją opowieść. – Oczywiście, siedem złotych medali: Franke, Kulej, Schmidt, Kirszenstein, Kłobukowska… – popisuję się moją sportową wiedzą, wymieniając jednym tchem. – No właśnie – odpowiada. – Zaraz po igrzyskach „Express Poznański”, słynna popołudniówka, którą czytało prawie całe miasto i po którą ustawiały się kolejki pod kioskami, publikował reportaże z igrzysk. Chłonęłam je, bo to były opisy nie tylko sukcesów naszych sportowców, ale również opis samego kraju, o którym niewiele wiedzieliśmy. Wszystko to było bardzo ciekawe. W jednym z ostatnich odcinków dziennikarz napisał, że przywiózł kilka adresów osób, które chciałyby korespondować z Polakami. Dla młodych ludzi, głodnych świata, prowadzenie korespondencji z rówieśnikami było wówczas jedną z nielicznych możliwości poznawania różnych krajów, no i szlifowania języka. Wtedy się korespondowało najczęściej z rówieśnikami z ZSRR i innych tzw. demoludów. Też to robiłam, miałam koleżankę Irinę we Władywostoku, z którą pisałyśmy długo jeszcze po zakończeniu szkoły. Ale kontakt z Japonią to była rzadkość. Następnego dnia spotkałam się z panem redaktorem i otrzymałam karteczkę, na której było napisane: O. Justin M-a Nazim 2-2100 Aoba-Cho Higashi Murayama TOKYO. JAPAN. Oczywiście byłam przekonana, że to jest jakiś Japończyk. Ponieważ dopiero zaczynałam uczyć się angielskiego, możesz sobie wyobrazić, jak cyzelowałam swój pierwszy list. Napisałam kilka słów o sobie, gdzie mieszkam, ile mam lat, jakie mam hobby i że uczę się angielskiego. Musiałam go pewnie wysłać w połowie grudnia 1964 r., a już w styczniu przyszła odpowiedź.
 
„Droga Joasiu”
List wyglądał bardzo dziwnie, był na niebieskim cienkim papierze, złożony, bez koperty. – Gapa, nie umiałam go odpowiednio otworzyć, stąd jest przecięty – mówi Joanna. – Możesz sobie wyobrazić, jakie było moje zdziwienie, gdy zaczęłam czytać list napisany na maszynie, po… polsku. I do tego jeszcze bardzo ładną, bezbłędną polszczyzną.
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Niepokalana Maryja! Droga Joasiu, Zdziwiłem się otrzymawszy dziś list z kochanego Poznania od nieznanej mi osoby. Otwieram i czytam ciekawie, kto to może być. Ciekawe też, od kogo masz mój adres. Podejrzewam, że to ktoś, kto był na igrzyskach olimpijskich i kogo spotkałem. O ile pamiętam, był też ktoś z Poznania, jakiś Pan. Najpierw muszę Ci się przedstawić. Otóż jestem misjonarzem, franciszkaninem, który tu już pracuje prawie od 13 lat, tj. tyle, ile Ty masz życia, bo przyjechałem tu w marcu 1952 r. Poznań jest moim kochanym miastem, bo to była moja pierwsza placówka pracy kapłańskiej. Nie mam pojęcia, gdzie to jest ulica Kniewskiego, gdzie Ty mieszkasz, ale ja mieszkałem przy kościele oo. Franciszkanów, który znajduje się między placem Wolności a Starym Rynkiem. Potem pojechałem do Gniezna na dwa lata, a stamtąd byłem przeniesiony – do Niepokalanowa pod Warszawę”.
– Zobacz, jaki zbieg okoliczności. Ja się urodziłam w Gnieźnie, moja mama i ojciec też. Dziadkowie jedni i drudzy też mieszkali w Gnieźnie... W dalszej części listu o. Justyn opisał swoją wojenną gehennę. Napisał również, że postara się poszukać kogoś, z kim będę mogła korespondować po angielsku. Pomyślałam sobie, po co mi jakiś młody Japończyk czy Japonka, skoro jest ktoś taki jak ojciec Nazim. Miał ciekawe życie i pracuje w tak niezwykłym miejscu. Nasza korespondencyjna znajomość trwała właściwie rok. W tym czasie dostałam sześć czy siedem długich listów i kilka pocztówek. Tematyka listów była różna. Ojciec Nazim opowiadał o swojej pracy, japońskich zwyczajach, ubiorach, jedzeniu, a nawet gatunkach sake. Kiedyś napisał mi po japońsku kilka słów i moje imię i nazwisko. Wszystko było ciekawe, nie tylko dla trzynastolatki takiej jak ja, ale dla całej rodziny. Przecież myśmy wtedy o Japonii nie wiedzieli prawie nic.
 
Ostatni list
Ojciec Nazim tylko czasem wspominał o swoim nienajlepszym stanie zdrowia, kłopotach z sercem i o pragnieniu powrotu do Polski.
„Droga Joasiu, Ano, już jestem w Gnieźnie od paru dni. Bo mimo pierwotnego przeznaczenia mię do Poznania, zostałem posłany do Gniezna – może dlatego, że się tu tak mocno zżyłem z tym miastem. Na każdym kroku spotykam duże zmiany: najpierw, zaśmiecone ulice, że je poznać trudno, walące się domy i odrapane, jak jakie żydowskie karczmy itp. oznaki świetnej czyjejś gospodarki w starym gnieździe Lecha. Byłem też i w Poznaniu na pogrzebie matki jednego z naszych ojców z Kalisza, szukałem nazwiska Waszego w książce telefonicznej, ale nie znalazłem. Na razie też nikt mi nie mógł powiedzieć, gdzie jest ul. Kniewskiego. Może potem mogliby znaleźć i taki kąt ciemny... Ile będę znowu kiedyś tam, bo muszę jechać do jakiegoś dobrego lekarza do zbadania mojej powłoki cielesnej, bo coś szwankuje podobno. Ale może Ty prędzej tu przyjedziesz, bo to przecie nie daleko żabi skok tylko i już się jest w Gnieźnie. Zatem ślę Ci i Twoim Rodzicom i braciom kopę majowych pozdrowień, zatem maryjnych i miłych, serdecznie Was wszystkich pozdrawiając. Oddany w Jezusie i w Niepokalanej Królowej O. Justyn Nazim”
 
Joanna odkłada list i mówi z żalem: – Wiesz, jak człowiek ma czternaście lat, to wydaje mu się, że zawsze ma czas. Skończył się rok szkolny, pojechałam gdzieś na wakacje, potem znowu szkoła i dopiero telegram od ojców franciszkanów z Gniezna uświadomił mi, że już nie spotkam się z ojcem Justynem. Byłam na pogrzebie i na takim spotkaniu zorganizowanym w klasztorze ku jego pamięci – wspomina.
– Teraz rozumiesz, dlaczego myśl, że mogę polecieć do Japonii i powędrować tropami mojego niezwykłego pen pala sprzed kilkudziesięciu lat, tak na mnie podziałała. Raz kozie śmierć, pomyślałam, wypłaciłam swoje oszczędności i… w drogę.
 
Japoński Niepokalanów
– Japonia mnie urzekła – mówi Joanna. – Pobyt w Nagasaki, nazywanym japońskim Watykanem ze względu na wielowiekowe tradycje chrześcijaństwa na tych terenach, też był wyjątkowy. Dzień, w którym mieliśmy pójść do japońskiego Niepokalanowa, już przy śniadaniu przywitał nas niespodzianką. Dwóch młodych mężczyzn, uczestników wycieczki, pojawiło się we franciszkańskich habitach. Mamy dobrą eskortę, pomyślałam. Zwiedzaliśmy muzeum, miejsce (a właściwie skromną izbę), gdzie po przyjeździe do Nagasaki mieszkał o. Kolbe z współbraćmi, seminarium, w którym pracował jako wykładowca filozofii i teologii, i wreszcie klasztor Mugenzai no Sono – Ogród Niepokalanej, nazywany japońskim Niepokalanowem. Z jego powstaniem związana jest niesamowita, prorocza niemal historia. Otóż o. Maksymilian zrezygnował z proponowanej mu działki w centrum miasta, upierając się przy położonej za wzgórzem, trudno dostępnej parceli na zboczu góry Hikosan. Ojcu Kolbemu towarzyszyło czterech braci. Wśród nich był brat Zenon Żebrowski, jeden z najbardziej znanych misjonarzy katolickich w Japonii. Ponoć Zenonō po japońsku znaczy „wszechmocny”.
Bracia wzięli się za przygotowywanie „Rycerza Niepokalanej” po japońsku. Miejscowy biskup Hayasaka bardzo sceptycznie odnosił się do tych projektów. Zgodził się, ale był pewien, że obcy misjonarz, nieznający realiów, nie poradzi sobie. Wielkie musiało być jego zaskoczenie, gdy 24 maja 1930 r. brat Zenon zaczął rozdawać na ulicy pismo o tytule: „Seibo no Kishi”, czyli „Rycerz Niepokalanej”. Nietrudno zgadnąć, że autorem większości artykułów był ojciec Kolbe. Później jego dzieło kontynuował o. Mirosław Mirochna.
 
Sierociniec dla ofiar bomby
Pod koniec wojny ojcowie byli internowani. W klasztorze zostali tylko przełożony o. Mirochna i br. Zenon. Obaj przeżyli wybuch bomby atomowej, która 9 sierpnia 1945 r. zniszczyła miasto, zabijając kilkadziesiąt tysięcy jego mieszkańców. Klasztor wybudowany po drugiej stronie zbocza ocalał nienaruszony, wypadło tylko kilka szyb. Po wybuchu bomby atomowej w mieście zostały tysiące sierot. Pierwsze dzieci do klasztoru przyprowadził buddyjski mnich, potem kierowała je tam już miejscowa ludność, a nawet policjanci. Głównym wyszukiwaczem sierot był brat Zenon. Liczba dzieci rosła z każdym dniem. Schronienie w sierocińcu znalazło 70 dzieci, nie tylko z Japonii, ale również z Chin, Mandżurii i Korei.
W 1947 r. prowadzony przez polskich misjonarzy sierociniec odwiedził cesarz Hirohito. Władze zaproponowały zakonnikom przeniesienie sierocińca, ofiarowały na ten cel ziemię we wsi Konagai. Misjonarze podjęli kolejne wyzwanie. Stawianie budynków, wyszukiwanie dzieci nie sprawiały im większego problemu, ale dziećmi trzeba było się opiekować. No to jak sami stwierdzili, przyszedł czas na zrealizowanie kolejnego marzenia o. Maksymiliana. Chciał, by powstało żeńskie zgromadzenie. No i stało się: powstałe w 1949 r. Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rycerstwa Niepokalanej ma główną siedzibę w Konagai.
 
Niezwykłe zakończenie
Nadszedł najważniejszy dla mnie moment – mówi Joanna. – Z przejęciem przekraczałam próg klasztoru. W dużym kościele cała nasza grupa uczestniczyła we Mszy św., którą odprawili nasi franciszkanie. Możesz sobie wyobrazić moje wzruszenie. Obejrzeliśmy skromną celę św. Maksymiliana, miejsce gdzie żył i pracował. Na zboczu, powyżej zabudowań, znajduje się zaprojektowany przez o. Kolbego ogród i grota z figurką Matki Boskiej z Lourdes. Wspięliśmy się tam, by podziwiać piękny widok na miasto i port. Zwiedziliśmy również najstarszy katolicki kościół w Japonii, Oura Catholic Church. W budynku obok była kolejna wystawa, na której prezentowane są pamiątki po ojcu Kolbe i numery „Rycerza Niepokalanej” po japońsku. Warto pamiętać, że gdy o. Kolbe wracał do Polski, wersja japońska „Rycerza Niepokalanej” rozchodziła się w nakładzie 65 tys. egzemplarzy. Miesięcznik wychodzi po japońsku do dziś.
Podczas kilkuletniego pobytu o. Kolbego w Japonii redakcją polskiego „Rycerza Niepokalanej” kierował ojciec Justyn. Z pewnością ostatnie przedwojenne trzy lata bardzo blisko ze sobą współpracowali. Na strychu domu dziadków w Gnieźnie znalazłam przedwojenne numery „Rycerza Niepokalanej” z licznymi artykułami ojca Nazima i z jego nazwiskiem w stopce redakcyjnej. 12 listopada 1939 r. o. Nazim został aresztowany przez Gestapo i wysiedlony do Generalnej Guberni. Zwolniony razem z o. Kolbe, organizował wojenne życie w Niepokalanowie. Szybko jednak w klasztorze pojawili się niemieccy żołnierze. 17 lutego 1941 r., jak wspomina gwardian klasztoru o. Stanisław Piętka, „ojciec Maksymilian zaprosił gości do klasztoru. Po dwóch godzinach wrócili do biura, zaproponował gościom herbatę. Wtedy przemówił niemiecki cywil: «Pan chyba nie rozumie, nie przyjechaliśmy tu na herbatę, ale żeby pana i jeszcze czterech zaaresztować». «Dobrze – powiedział o. Maksymilian – ojcowie Justyn Nazim, Pius Bartosik, Urban Cieślak, Antonin Bajewski, no i ja»”.
Ojciec Justyn, mój japoński korespondent, trafił najpierw na Pawiak, potem do Auschwitz, a następnie do Dachau. Po uwolnieniu z obozu, w kwietniu 1945 r. był duszpasterzem w obozach przesiedleńczych i kapelanem w Związku Polaków w Hamburgu. W grudniu 1946 r. wyjechał do USA. Po dwóch latach na polecenie Generała Zakonu przeprowadzał wizytację Polskiej Misji w Japonii. Szybko zdecydował się na ściągnięcie do pomocy byłych więźniów, ojców Urbana Cieślaka i Zbigniewa Młynika. W Japonii był, jak sam w listach często zaznaczał, od roku mojego urodzenia (1952) do kwietnia 1966 r. – wspomina Joanna Roszak.
– Pytałaś, skąd ta Japonia? Teraz już wiesz – mówi Joanna. – Udało mi się po wielu, wielu latach spiąć jakby klamrą pewną historię, która miała swój początek w roku 1964, a swoje niezwykłe zakończenie w 2018 r. I choć tego nigdy nie planowałam, udało się. Myślę, że trochę przyłożył do tego rękę ojciec Justyn.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki