Wszystko zaczęło się od poszukiwania rycin do artykułu, w którym chciałam przypomnieć dwóch wielkopolskich powstańców – Chińczyka Czen De-Fu i Afrykańczyka Sama Sandiego. Szukając materiałów, natrafiłam na rycinę podpisaną: L. Prauziński z książki W marszu i w bitwie. Rozpoczęłam poszukiwanie. Książkę udało się odnaleźć w jednym z krakowskich antykwariatów. Dość zniszczona, bez okładki, popieczętowana, z licznymi plamami – dotarła do mnie dość szybko. Przejrzałam ryciny i szybko zeskanowałam te, które były mi potrzebne. A ponieważ niewiele jest w literaturze polskiej wysokiej klasy utworów upamiętniających powstanie wielkopolskie, książka powędrowała na półkę z założeniem, że może kiedyś ją przeczytam…
Któregoś dnia moja znajoma postanowiła sprawdzić, co to za powieść. Głośno przeczytała tytuł – W marszu i w bitwie. Szlakiem Powstańców Wielkopolskich. 1914–1919 – i zamilkła. – To jest dobre, a nawet bardzo dobre – usłyszałam po chwili. Spojrzałam pytająco na znajomą, która nigdy nie była skłonna zachwycać się twórczością Wielkopolan. – Nie żartuję – powiedziała i zaczęła głośno czytać fragmenty.
Dlaczego tego nie znamy?
Okazało się, że jest to bardzo ciekawe znalezisko. Autorzy relacjonują wydarzenia bezpośrednio z pola bitwy. Język i sposób mówienia wykorzystali do przedstawiania i charakteryzowania postaci. Bez większych problemów jesteśmy w stanie rozróżnić pochodzenie i klasę społeczną mówiącej osoby. To niezwykła umiejętność stworzyć z najczęściej nudnawych wspomnień mających dokumentalno-historyczne znaczenie żywą i wciągającą opowieść. Wachlarz postaci jest bardzo szeroki i barwny. Autorzy nie dzielą swoich bohaterów na jednoznacznie dobrych lub złych. Również dzięki temu książka trzyma w napięciu, staje się ciekawsza, no i tak wciągająca, że przy czytaniu zastał mnie świt.
Wzięłam książkę pod pachę i pojechałam do radia, a ponieważ był październik i do rocznicy powstania było jeszcze trochę czasu, zaproponowałam, by nagrać rozdział o powstaniu. Po uzyskaniu zgody szybko przystąpiliśmy do pracy. Paweł Binkowski, którego poprosiłam o przeczytanie wybranych fragmentów, a który prywatnie interesuje się powstaniem, nasze spotkanie zaczął od pytań: co to jest i dlaczego ja tego nie znam? Odpowiedziałam, że sama mam książkę od niedawna i nawet nie udało mi się dotrzeć do pierwszego wydania. Kim jest Leon Prauziński, wiedzieliśmy oboje. Jednak o Adamie Ulrichu nie mogliśmy powiedzieć ani słowa.
W czasie nagrywania fragmentów książki stała się rzecz przy tego typu pracy rzadka. Normalnie jest tak, że zanim zaczniemy nagrywać, przychodzą: aktor, reżyser i realizator. Ten ostatni ustawia sprzęt i jeżeli wszystko jest dobrze, po kilku minutach udaje się do innych zajęć. Rozpoczęliśmy nagranie. Paweł, dobrze przygotowany do czytania, mylił się rzadko. Zerknęłam na realizatora, a on siedzi i słucha. Spojrzałam drugi raz, a on przeprosił i… – Jeżeli wam to nie przeszkadza, to chętnie bym sobie posłuchał – powiedział. „To pierwszy, po latach, sukces W marszu i w bitwie – pomyślałam.
Słowa twarde, nieraz rażąco ostre, dobrze interpretowane przez Pawła Binkowskiego, stają się lepsze i celniejsze niż pompatyczne frazesy. Zdumiewająco współczesny obraz walki, tworzenie sytuacji zagrożenia, szybkie zmiany nastrojów. Tragedia bitwy zaskakująco przeradzająca się w sceny komiczne. To wszystko powoduje, że słucha się z zapartym tchem. No a do tego zawsze można wziąć do ręki rysunki Prauzińskiego. To przecież bardzo współczesna książka – pomyślałam. A po chwili znów usłyszałam pytanie: „Dlaczego tego nie znamy? Przecież to gotowy scenariusz do filmu”. Przed emisją powieści postanowiłam znaleźć wytłumaczenie.
Trzy wydania
Data pierwszego wydania wiele wyjaśniła. Książka Leona Prauzińskiego i Adama Ulricha W marszu i w bitwie. Szlakiem Powstańców Wielkopolskich – z datami 1914–1920, a nie jak w wydaniu drugim 1914–1919 – ukazała się nakładem Księgarni św. Wojciecha w 1939 r. Zrozumiałe, że w powodzi artykułów przedstawiających przygotowania do wojny oraz w skomplikowanej sytuacji politycznej przeszła niezauważona. Postanowiłam zrobić wszystko, co mogę, by jak najszybciej wydać powieść. Niestety, składane wnioski nie uzyskiwały aprobaty. Pomimo wsparcia wielu zacnych instytucji w roku setnej (!) rocznicy odzyskania niepodległości zawsze było coś ważniejszego.
Już chciałam sprawę odłożyć, gdy w Towarzystwie Pamięci Powstania Wielkopolskiego 1918/1919 spotkałam historyka dr. Marka Rezlera. Od słowa do słowa okazało się, że jak mu prześlę nagranie fragmentów powieści, to on chętnie przekaże mi pierwsze wydanie książki. Dodał, że poza tymi dwoma wydaniami było jeszcze jedno, bardzo okaleczone, wydane w 1958 r., i że tego to nawet nie ma sensu szukać. W czasie następnego spotkania Marek Rezler powiedział, że bierze udział w pracach nad drugim wydaniem Encyklopedii Powstania Wielkopolskiego 1918-1919 i chętnie pomoże mi w poszukiwaniach i odtworzeniu losów Adama Ulricha. Ja z kolei zaproponowałam, żebyśmy wzięli się do pracy i przygotowali książkę do druku, a nuż uda się pozyskać sponsora.
Z racji upływu czasu od pierwszego wydania powieści zaczęliśmy weryfikować przypisy, często dodawać nowe. Uzupełniliśmy również podpisy pod rycinami, dodając też biogramy umieszczonych postaci – wtedy znanych powszechnie osób, dziś ich nazwiska rozszyfrowują tylko historycy. Z powodu zapisów gwary wielkopolskiej, częstego używania słów zapożyczonych z niemieckiego, zmiany ich zakresu znaczeniowego oraz różnych przypowieści gwarowych, postanowiliśmy zaprosić do współpracy prof. Bogdana Walczaka. Prace sprawiały nam dużo przyjemności i posuwały się szybko. W międzyczasie przychodziły jednak kolejne odmowy udzielenia nam pomocy w wydaniu książki, a my wysyłaliśmy wnioski do następnych urzędów i instytucji.
Bez „Cudu Wisły”
Gdy porównaliśmy teksty, okazało się, że pierwsze wydanie jest zdecydowanie bogatsze ikonograficznie i dłuższe o ponad 40 stron. Zestawienie rozdziałów wydania pierwszego z drugim daje odpowiedź. W wydaniu z 1948 r. zrezygnowano z części drugiej zatytułowanej: „Od Zbąszynia do Kijowa”. Z 40 rysunków Prauzińskiego pozostawiono zaledwie 20 rycin, by zilustrować nimi całą książkę. Z części trzeciej – „Żołnierze Wielkopolski” – wyrzucono cały rozdział zatytułowany „Cud Wisły”. Zrezygnowano również z kilku ciekawych wierszy i zdjęć tablic upamiętniających działania wojska powstańczego.
Usunięto również wstęp, z którego dowiadujemy się, że: „Książka upamiętnia dwudziestą rocznicę zwycięskiego czynu polskiego żołnierza oraz wysiłki, zmagania się i triumfy powstańców wielkopolskich, jak też i energiczną postawę całego wielkopolskiego społeczeństwa wobec zaborcy. To pierwsze tego rodzaju dzieło, którego autorami są nie fantaści, nie postronni widzowie, lecz żołnierze. Artysta malarz i pisarz, obaj byli żołnierze wielkiej wojny i powstańcy wielkopolscy, odtwarzają w obrazach i w tekście to, co sami widzieli i przeżyli. Wydaje się słusznym, aby po dwudziestu latach niepodległości sięgnąć w przeszłość, ukazać współczesnym i przyszłym tych, którzy własną pierś wystawiali na grad karabinowych kul i ulewę wrażych pocisków. Współdziałanie «artylerii z piechotą», wspólna praca artysty malarza z pisarzem, zgodne «porozumienie» byłych towarzyszy broni, złożyły się na powstanie tej książki. Dla tych, którzy nie brali udziału w wojnie, będzie ona przypomnieniem tułaczki polskich «Kaczmarków, Szkudlarków», a dla byłych «kumpli», którzy może już «przekuli pałasze na lemiesze» – odnowieniem wspólnych przeżyć, barwniej i milej wspominanych z odległości”.
(Na razie) bez happy endu
Wydawało nam się, że stulecie odzyskania niepodległości to najwyższy czas na przypomnienie tej najlepszej powieści o powstaniu wielkopolskim. Że zebrane wiadomości, ryciny i elektroniczne przygotowanie książki do druku pomoże w tym, by wreszcie uzyskała należne jej miejsce nie tylko w literaturze wielkopolskiej, ale i polskiej.
Niestety, okazuje się, że nadal powstańczy czyn wielkopolan uważany jest za małe, regionalne wydarzenie. W marcu 2021 r. dostałam odmowę od dużej ogólnopolskiej instytucji, która w swoim statucie ma zapisany obowiązek dokumentowania i przechowywania materiałów przedstawiających czyn zbrojny naszego oręża. Swoją odmowę pomocy w wydaniu W marszu i w bitwie tłumaczono w taki sposób: „Propozycje wypełniające potrzeby edukacyjne środowisk lokalnych powinny być kierowane do odpowiednich Wydawnictw regionalnych”.
Być może ustanowienie święta narodowego w dniu wybuchu powstania uświadomi centralnym decydentom, że było to wydarzenie narodowe, a nie „wypełniające potrzeby edukacyjne środowisk lokalnych”.
FRAGMENT KSIĄŻKI W marszu i w bitwie
Z przyległego pokoju panny Marii Nikodemskiej odezwały się przyciszone dźwięki fortepianu. Dziecinne głosy śpiewały „Warszawiankę”. „Oto dziś dzień krwi i chwały, Oby dniem wskrzeszenia był…” – brzmiały słowa pieśni.
Polowy telefon zaterkotał. Horn podniósł słuchawkę.
– Jaśkowski? Co powiecie? Słucham… To będzie trudno, człowieku. Skąd ci wezmę?
– To bardzo ważne? – przedarł się głos z telefonu.
– Ja wiem, że ważne… Zobaczę, co się da zrobić. Skończone.
Widziałem w Krakowie Solskiego w roli starego wiarusa – komentuje Dzięgielski melodię „Warszawianki” – kolosalne wrażenie. Coś wspaniałego po prostu. Jeszcze dziś mam przed sobą wizję, a pan to zna? – zwrócił się do Horna.
– Ja znam inne wizje.
– Przyzna pan jednak, że „Warszawianka” na scenie robi wrażenie.
– Możliwe – ziewnął nerwowo Horn. – Ale to jest tylko teatr i literatura – nie rzeczywistość. Chłopicki za wiele gada jak na generała i wodza, a w dodatku nawet do obrazu. A obraz, względnie posąg, do niego ani razu. To nie jest rzeczywistość bitwy nawet z anno 1831.
– Oczywiście – przyznał Dzięgielski. – To jest fantazja poety, wizja wielkiego wodza.
– Wodzowie nasi z roku 1831 pokpili sprawę. Za wielu ich było i za wiele było kłótni między nimi. Symbolem „Warszawianki” nie jest gadający generał, lecz milczący żołnierz-szeregowiec. Bo solidna robota żołnierska, to jest ordynarna, naga w swej prawdzie rzeczywistość walki. Rozprute bagnetami bebechy, straszliwe rany i śmierć. Po co tu muzyka i śpiew i długie gadanie wszystkich. Jeden tylko z nich milczy: żołnierz-szeregowiec.
– Pan jako skrajny materialista nie uznaje poezji ani muzyki?
– Owszem. Na mój prywatny użytek. Ale w tej chwili mam przed swymi oczyma wizję mojej kompanii. Za kilka minut odezwie się inna muzyka, której nie zagłuszy żaden fortepian. Ta muzyka, której melodię zna każdy z nas. To jest melodia walki i śmierci. I każdy z nas rozumie ją na swój sposób.
Znowu terkot aparatu. Horn podniósł słuchawkę.
– Tak! Bez względu na straty. Na moją odpowiedzialność! Rozkaz nie może być odwołany. Doprawdy? Pomówimy o tym innego dnia. Żałuję bardzo. Osobiście sam bym wolał prowadzić moją kompanię. Skończone.
Szyby w oknach zadźwięczały. Grzmot dział rozległ się donośnie. Głuche trzaski wybuchów wstrząsły szybami.
– Do licha! Czyżby Niemcy ostrzeliwali Jasnorzewko? – zdziwił się Horn. – To co najmniej piętnastki!
Podniósł słuchawką.
– Hallo! Połączyć z Perzynowem!
– Ciążka bateria ostrzeliwuje Jasnorzewko, Perzynów i Wilhelmshöhe – dzwonił Perzynów.
– Niemcy atakują Wilhelmshöhe – meldował telefonista siedzący przy sąsiednim aparacie. – Zakrzewska kompania przy aparacie i prosi o rozkazy.
– Niech Nowak wycofa się z Wilhelmshöhe aż do leśniczówki i wzmocni trzecią kompanię naszego baonu – zadecydował Horn. – Gdzie kapral Nikodemski?
– Pojechał z panem porucznikiem.
– Bez opowiedzenia?
– Pan komendant dał mu rozkaz.
– To co innego. Hallo! Połączcie mnie z pół-baterią Jarmińskiego – zwrócił się do aparatu.
Kanonada rosła. Śnieg padał za oknami. Horn zapalił papierosa i wpatrywał się w dym. Wszyscy milczeli. Raz po raz dzwonił telefon. O godzinie trzeciej odezwały się Chojny.
– Atak prawego skrzydła idzie naprzód – stwierdził Horn. – Panie Dzięgielski – zwrócił się do dyplomaty. – Wsiądzie pan do swojego samochodu i zgłosi się pan do dyspozycji Jaśkowskiego, dowódcy kleszczewiaków, jako przewodnik. Pan zna tu dobrze okolicę, a oprócz tego był pan kiedyś artylerzystą.
Dzięgielski poprawił nerwowo binokle.
– Znam okolicę, Ale nie rozumiem… skąd właśnie ja mam słuchać pańskich rozkazów. Na razie bowiem czekam na przydział…
– Na razie wsiądzie pan natychmiast do swojego samochodu i pojedzie z Grześkowiakiem pod Konary do dyspozycji sierżanta Jaśkowskiego.
– W tych lakierkach? – wycedził Dzięgielski.
– W tych lakierkach… – powtórzył Horn. – Grześkowiak, jazda!