Sytuacja w Rożawie – tym terminem, oznaczającym „zachód” po kurdyjsku, określa się Autonomiczną Administrację Północnej i Wschodniej Syrii – zmienia się z godziny na godzinę, dlatego nie sposób przewidzieć, jak będzie wyglądała w momencie ukazania się tego artykułu. Pozostaje tylko notować najnowsze wiadomości.
Zdarzyło się w 24 godziny
Czwartkowy poranek 17 października, dziewiąty dzień tureckiej inwazji. Syryjskie wojska już od wczoraj stoją w Kobane, dużym mieście Rożawy, leżącym na samej tureckiej granicy. To wynik porozumienia, jakie syryjscy Kurdowie, zagrożeni tureckim atakiem, zawarli z armią Syrii. Od 2012 r. cały 500-kilometrowy pas północnego pogranicza tego kraju kontrolują oddziały Ludowych Jednostek Samoobrony, kurdyjskiej milicji. Syryjskie regularne siły zbrojne nie miały tam dotąd dostępu, chociaż Kurdowie, neutralni w wojnie domowej między Arabami popierającymi i zwalczającymi klan Asadów, z syryjskim wojskiem nie walczyli.
Jednocześnie na przedpolach Kobane pokazał się oddział rosyjski (Rosjanie dysponują bazą wojskową w niedalekiej, tureckiej Aleksandretcie nad Morzem Śródziemnym). Pytanie, przed kim chcą bronić północnej Syrii Rosjanie, jest z kategorii tych pytań, po których nauczyciel wyrzuca z klasy złośliwie dociekliwego ucznia. Nie będą przecież walczyć z Turkami, bo korzystają z tureckiej bazy. Nie będą bić się z Kurdami, bo ci sami ich o interwencję prosili. Nie będą też, co oczywiste, zwracać się przeciw syryjskiemu wojsku, podległemu Asadowi, swemu wiernemu sojusznikowi. Ich akcja nie jest także skierowana przeciwko USA, gdyż prezydent tego kraju skomentował ją słowem: „Dobrze!”. Sposób na to, jak coraz bardziej rozpychać się na politycznej arenie, jednocześnie z nikim nie zadzierając, to, jak widać, specjalność Władimira Putina. No, i może jeszcze Polskiego Stronnictwa Ludowego.
Sam Trump, którego oświadczenie o wycofaniu amerykańskich wojsk z Rożawy stało się bezpośrednią przyczyną tureckiej inwazji, ma teraz spore kłopoty, gdyż Izba Reprezentantów potępiła jego decyzję. Broniąc jej, amerykański prezydent zdecydował się nawet na kontrolowany przeciek, upubliczniając treść własnego listu, jaki wysłał do prezydenta Turcji Recepa Erdoğana w kilka godzin po tym, gdy ten ostatni przypuścił szturm na kurdyjskie pozycje: „Zróbmy interes! Pan nie chce być odpowiedzialnym za masakrę tysięcy ludzi, a ja nie chcę odpowiadać za zniszczenie tureckiej gospodarki. Ale zrobię to! [jeśli będę zmuszony] Historia oceni Pana, i to na zawsze, jako diabła – jeśli nie postąpi Pan jak należy. Więc nie zgrywaj Pan twardziela! Nie bądź Pan głupcem!”.
Ten żywcem wyjęty z westernu styl uprawiania dyplomatycznych negocjacji to nowa jakość w wielkiej polityce międzynarodowej. Ale nie wygląda na to, by okazała się skuteczna. Wiceprezydent Mike Pence i sekretarz stanu Mike Pompeo, którzy wylecieli do Ankary na rozmowy ostatniej szansy, nie spotkają się, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, z Erdoğanem, twardo zapowiadającym, że nie ulegnie ekonomicznemu szantażowi. A w waszyngtońskich kuluarach już mówi się głośno o usunięciu Turcji z NATO.
Atakowani z dwóch stron
A co tymczasem dzieje się w samej Rożawie? Turecka armia, wbrew buńczucznym zapowiedziom Erdoğana, nie posuwa się w głąb kraju, poprzestając na artyleryjskim ostrzale pogranicza. Prawdziwy terror przynoszą jednak rajdy lotnictwa. W czteromilionowym kraju na wieść o tureckim ataku 200 tysięcy osób porzuciło swoje domostwa. Ci ludzie, bezbronni cywile, są teraz masakrowani na drogach tureckimi bombami.
Drugą przyczyną wybuchającej właśnie katastrofy humanitarnej jest działalność protureckich bojówek. Kurdowie, jak wiadomo, dużym nakładem ofiar (11 tysięcy żołnierzy w samej Syrii) pokonali tzw. Państwo Islamskie, a także zbliżone doń ideologią formacje arabskie. Ich niedobitkami zaopiekowała się jednak Turcja, wyposażając dotychczasowych maruderów w broń i amunicję. W ten sposób powstały takie organizacje bojowe, jak Syryjska Armia Narodowa czy Wolni Mężczyźni Wschodu. O morale tych oddziałów lepiej nie wspominać, niejedno mogliby na ten temat powiedzieć umęczeni kurdyjscy cywile, a szczególnie kobiety. Przed 9 października Kurdowie trzymali ich z dala od kontrolowanych przez siebie miasteczek i wsi, ale z momentem tureckiego ataku, gdy większa część kurdyjskich sił ruszyła na północ, by bronić granicy, oddziały te, paląc i gwałcąc, runęły w głąb Rożawy. To oni zakatowali na śmierć Hewrin Chalaf, charyzmatyczną liderkę kurdyjskiej partii Przyszłość Syrii, zaangażowaną w obronę praw kobiet oraz równouprawnienie Kurdów, Arabów i chrześcijan. 34-latkę wywleczono z samochodu, gdy jechała w kierunku frontu.
Czy naprawdę terroryści?
Recep Erdoğan już dawno wydał na Rożawę wyrok śmierci, chociaż kurdyjska autonomia jest formalnie częścią nie Turcji, ale Syrii. Jednak mieszkają tam ci sami Kurdowie, których tureccy pobratymcy, w liczbie 20 milionów, od dawna spędzają sen z powiek władzom w Ankarze. Turcja nie uznaje istnienia u siebie kurdyjskiego narodu, bo zważywszy jego liczebność, musiałaby przekształcić się w państwo federalne. A tego reżim Erdoğana boi się jak diabeł święconej wody.
Dlatego turecki rząd uparcie obstaje przy wizji „terrorystycznego korytarza”, izolującego Turcję od Syrii, jakim rzekomo jest kurdyjska autonomia Rożawy. Akcja armii przedstawiana jest zatem jako dobroczynne działanie antyterrorystyczne. W rzeczywistości to właśnie Kurdowie Rożawy, przed siedem lat swojej kontroli nad tym krajem, oczyścili go z terrorystów. Nie wybuchały tu skrytobójczo ładunki dynamitu czy semteksu, nie wysadzali się też w powietrze fanatyczni samobójcy. Wzięci do niewoli bojownicy tzw. Państwa Islamskiego trafili do obozów na pustyni. Terror wrócił tu dopiero wraz z tureckim atakiem.
Ankara powołuje się na związki syryjskich Kurdów z turecką Partią Pracujących Kurdystanu (PKK), która nadal figuruje przecież na amerykańskiej liście organizacji terrorystycznych. Ale PKK zrezygnowała z terroru już w 2005 r., jednostronnie ogłaszając zawieszenie broni z armią turecką.
W rzeczy samej Erdoğan bardziej boi się Kurdów, którzy – jak w przypadku Rożawy i kurdyjskich mieszkańców południowej Turcji – pokojowo współpracują ze sobą ponad dzielącymi ich granicami. Bo ten przykład może być zaraźliwy. Już prościej jest walczyć z nimi, okrzykując ich terrorystami. A nuż z czasem rzeczywiście nimi zostaną?