Jeden z wielu
Krzyż na Giewoncie wcale nie jest niezwykły. Charakterystyczny dla polskich Tatr ma swoich odpowiedników w wielu miejscach świata. Krzyże stoją na szczytach Alp i Beskidów, można je znaleźć w pasmach górskich w Irlandii czy w Ameryce. Ludzie stawali je już w XIII w. Zwyczaj ten nasilił się najpierw w wieku XVII, a potem również w XIX, gdy mocno rozwijał się alpinizm. Krzyże na szczytach miały, oprócz religijnej, również praktyczną funkcję. Umieszczano przy nich specjalną księgę, do której wpisywali się kolejni śmiałkowie, zdobywający szczyt. Montowano na nich urządzenia do pomiarów prędkości wiatru, ciśnienia powietrza, wilgotności czy temperatury.
Na przełomie XIX i XX w. o takich właśnie krzyżach stawianych we Włoszech opowiadał ks. Kazimierz Kaszelewski swoim parafianom w Zakopanem. Mówił na tyle przekonująco, że postanowili oni również wznieść swój krzyż. Ten pierwszy, drewniany i próbny, zbito wysoki na dziesięć i pół metra i sprawdzano, czy widać go z Zakopanego. Ten stały zamówiono jeszcze wyższy, na siedemnaście i pół metra, z czego dwa i pół miało zostać wbite w skały. Specjalny otwór przed siedem dni wykuwało dwóch górali.
Krzyż do Zakopanego przyjechał z Krakowa pociągiem. W pierwszym roku XX w., 3 lipca 1901 r., po Mszy św. w kościele w Zakopanem, osiemnaście wozów i pół tysiąca ludzi wyszło w drogę do Hali Kondratowej, transportując wszystkie elementy krzyża, ważące w sumie blisko dwie tony oraz czterysta kilogramów cementu i dwieście konewek wody. Od Hali Kondratowej można już było tylko iść „na piechotę”. Każdy dźwigał tyle, ile mógł – nie było to łatwe, bo wspiąć się musieli na wysokość 1895 metrów nad poziomem morza. A kiedy byli tuż przed szczytem, rozpętała się burza, a piorun uderzył w szczyt Giewontu.
Kiedy tłumy odeszły, na szczycie pozostały trzy osoby. Składanie krzyża i jego montaż trwał sześć dni. Dopiero potem, 19 sierpnia 1901 r., wyruszyła prawdziwa pielgrzymka, już do krzyża, na jego poświęcenie. Kiedy ks. Bandurski odmówił stosowne modlitwy i pokropił krzyż święconą wodą, machaniem białej chusty dano znak w stronę Zakopanego, żeby w mieście mogły się rozdzwonić kościelne dzwony.
Między groźbami
W kwestii niedawnej tragicznej w skutkach burzy na Giewoncie napisano już niemal wszystko. Relacjonowano na żywo przebieg akcji ratunkowej, opublikowano rozmowy z ratownikami, z ofiarami i z księdzem, który na szczycie rozgrzeszał przerażonych ludzi. Zabrał również głos prof. Jan Hartman z Uniwersytetu Jagiellońskiego, ogłaszając: „Krzyż nadal zabija! Usunąć z Giewontu”. Reakcje na te słowa, potencjalnie wywołujące kolejną, tym razem medialną i społeczną burzę, była trojakie.
Reakcja pierwsza to reakcja zacietrzewionych antyklerykałów, dla których każda okazja jest równie dobra do tego, żeby zaatakować to, co dla chrześcijaństwa jest ważne. Janowi Hartmanowi wtórowała więc na przykład Joanna Senyszyn, pisząc o „morderczym krzyżu” i o tym, że jego obrońcy wyżej stawiają „szpecące widok metalowe konstrukcje” niż ludzkie życie. Piotr Szmulewicz pytał: „Jak długo jeszcze religijne zabobony będą stawiane wyżej niż zdrowie i życie ludzi?”.
Reakcja druga to reakcja obrońców symbolu krzyża. „W historii zawsze jak wiemy tylko diabeł, Żydzi i komuniści bali się krzyża jak święconej wody i jak widzimy, nic się nie zmieniło. Jak przystało na belzebuba, dalej na widok krzyża mają odruch wymiotny”. „Ten krzyż to nie tylko symbol Tatr, ale i symbol Polski, który przypomina, co dla większości Polaków jest najważniejsze. Zakładając jednak, że go usuniemy, rodzi się pytanie: co w zamian? Jaką wartość? Jakie niezmienne idee? Jakie dobro? Jakie spoiwo narodu? Owszem, można odrzucić Chrystusa, Ewangelię i Chrześcijaństwo, ale co w zamian? Oświecenie? Postmodernizm? LGBT+?” „Powiedzcie góralom, że chcecie rozebrać krzyż. Już oni wam kopniakami przypomną, jak się paciorek odmawia!”.
Oba te stanowiska, skrajnie różne, są jednak ze sobą sprzężone. Niosą groźby, ocenę przeciwnika i nakręcają wzajemną agresję. Nie mając wspólnego punktu odniesienia, uniemożliwiają rzeczową dyskusję. Wziąwszy pod uwagę odmienność przekonań, trudno na tym poziomie szukać nadziei na porozumienie ani nawet na zwycięstwo jednej ze stron. Owocem tego sporu może być tylko kumulacja owej agresji. Doświadczenie polskich sporów o krzyż, choćby tego na żwirowisku w Oświęcimiu, pokazuje, jak mogą być one długie, bolesne i – choć prowadzone w szczytnym celu – w swoim przebiegu jednak mało ewangeliczne.
Uciszyć burzę
Czy to znaczy, że mamy odpuścić i krzyża na Giewoncie nie bronić? Absolutnie nie. Krzyż na obronę zasługuje: rozważnie jednak trzeba dobierać argumenty. Tam, gdzie zwracamy się do ludzi wierzących, warto mówić o symbolu i wartościach religijnych, bo to jest dla nas ważne i to trafia do przekonania odbiorców. Tam jednak, gdzie mówimy również do tych, którzy nie wierzą, trzeba szukać tego, co łączy. Bo nawet jeśli krzyż czasem jest „znakiem, któremu sprzeciwiać się będą”, to jednak sam nie chce budzić tego podziału. W interpretacji symbolicznej krzyża już w starożytnym Kościele znane było porównanie poziomej belki do ramion Boga, który chce nimi objąć cały świat. Krzyż to nie „logo” Kościoła i nie tylko znak identyfikacji chrześcijan w kontraście do innych religii – choć tak też bywa stosowany – ale przede wszystkim objawienie miłości Boga do grzesznego człowieka i to każdego człowieka: „Jezus umarł za wszystkich”. Dobrze by więc było, aby krzyż na Giewoncie pozostał, ale nie dlatego, że wierzący okazali się większością, która go tam siłą zatrzymała, ale że jest on tradycyjnym symbolem tej właśnie wiary i miłości chrześcijan do wszystkich. Symbolem jednoczącym także dla tych, którzy nie wierzą.
Dopiero jeśli to się nie uda, można domagać się pozostawienia krzyża na Giewoncie z racji historycznych – bardzo przekonujących w kontekście historii naszego narodu, który swoich początków upatruje w chrzcie – i z racji poszanowania wolności religijnej, czyli niedyskryminowania chrześcijan, którzy mają prawo publicznie wyrażać swoje przekonania religijne.
W tę „niewojenną” polemikę wpisuje się dobrze reakcja na wezwanie prof. Hartmana. Tomasz Rożek rzeczowo wytłumaczył, że według praw fizyki krzyż na Giewoncie działa jak piorunochron. Nie ściągnął wcale śmierci na nieostrożnych turystów, ale wręcz wielu uratował. Gdyby go nie było, ofiar byłoby dużo więcej, bo to ludzkie głowy byłyby na górze najwyższymi punktami. Inni wyjaśniali, jak wygląda geologia Giewontu (podobnie zresztą, jak Czerwonych Wierchów) – duża zawartość związków żelaza w skałach sprawia, że częściej niż inne szczyty padają one ofiarami wyładowań. Przypominali to, co teoretycznie ludzie wiedzą od wieków, że nie wolno być w górach w czasie burzy – nie dlatego, że jest tam krzyż, ale dlatego, że są tam góry. Efekt tej argumentacji? Burza o krzyż przycichła, zanim zdążyła na dobre wybuchnąć.
Błąd przegrywa
Atakujący krzyż popełnili dwa błędy: po pierwsze, uderzyli w wartości dla innych ważne, po drugie – głosili tezy niezgodne z prawami fizyki. Dyskusja na temat pierwszego błędu mogła wywołać w Polsce kolejną ideologiczną wojnę, stając się przy okazji paliwem wyborczym dla kolejnych polityków: to przecież świetny pretekst, przeciwników krzyża przedstawić jako wrogów narodu, polskości, wiary, a siebie na ich tle jako bojowników o polską tożsamość. To mogło chwycić, mogło zagrać.
Szczęśliwie w zdecydowanej większości nie daliśmy się w tę wojnę wciągnąć. Wystarczyło zamiast po argumentację religijną sięgnąć najpierw po tę z zakresu fizyki. Wówczas się okazało, że w obronie krzyża na Giewoncie stanęli nie tylko ci, którzy wierzą – ale po prostu ci wszyscy, którzy choć trochę w szkole uważali, i ci, którzy wiedzą, na czym polega chodzenie po górach – niezależnie od wyznania.
Dzięki prostemu odwołaniu się do rozsądku i nauki spór o krzyż nie stał się dyskusją o tym, kto się z kim nie zgadza i czyje przekonanie jest słuszne. To było proste, rzeczowe i kompetentne wykazanie, że domagający się usunięcia krzyża są w obiektywnym błędzie, możliwym do naukowego wyliczenia. Że błąd ten pozostaje błędem niezależnie od religijnych przekonań, a trwanie w nim nie jest odmiennym światopoglądem, ale zwyczajną głupotą. I to jest punkt, w którym musi się skończyć wszelka dyskusja.
Gorliwość i argumenty
Nie wszystkie rozbieżności Kościoła i świata da się rozstrzygnąć w ten sposób. Nie zawsze krzyż traktowany jest przez wszystkich jako znak jedności, bo miłość Boga, o której chce on mówić światu, czasami budzi wyraźny sprzeciw i agresję. Nie wszystkich, którzy naruszają zasadę wolności religijnej, a czasami wprost uczucia religijne, da się w ten sposób powstrzymać. Przykład krótkiego sporu o krzyż na Giewoncie pokazuje jednak, że warto najpierw szukać drogi pojednania, być gotowym do pokornego dialogu, którego ten sam krzyż jest symbolem, a dopiero potem zwierać szeregi w jego obronie.
Szlachetna jest gorliwość wierzących, którzy spontanicznie stają w obronie krzyża i robią to tak, jak potrafią. Wciąż jednak sięgać trzeba do tej najgłębszej, ewangelicznej jego interpretacji. A ta zdecydowanie nie pozwala na proste zestawienie znaków różnych religii, między którymi będzie też krzyż. Powtórzę, to nie jest „logo”. Krzyż ma zasadniczo inne przesłanie niż symbole innych religii i nie jest tylko znakiem rozpoznawczym naszej religii. Ma też zasadniczo inne przesłanie niż symbole narodowe. Interpretacja ewangeliczna krzyża bliższa wydaje się bowiem postawie łagodności niż szukania sporu. Krzyż bywa traktowany agresywnie – tak jak wiara tych, którzy w krzyż wierzą – ale on sam nigdy nie jest źródłem agresji. Jeśli takim by był, zacierałby znaczenie tego, czym on naprawdę jest. Tam natomiast, gdzie argumentami przeciw Ewangelii stają podręcznikowe błędy z fizyki czy innych nauk – to właśnie wykazać trzeba na pierwszym miejscu. I często to wystarczy.
Jeśli to by się udało, jesteśmy w stanie uniknąć wielu burz w szklance wody, które dzielą nas z roku na rok coraz bardziej.