Próba odpowiedzi na te i podobne im pytania wymyka się racjonalnym uzasadnieniom. Intuicyjnie można jedynie próbować domyślać się kierunku, w jakim powinny one iść. I od początku odrzucić - jako zupełnie niewystarczające - wyjaśnienia sugerujące, że człowiek po prostu z natury swojej dąży do obłaskawienia i naznaczenia otaczającej go przestrzeni, a zwłaszcza do oswajania budzącego szczególną grozę pejzażu górskiego. No, ale skoro tak, to przecież równie dobrze może posłużyć do tego celu słup triangulacyjny, kamienny kopczyk czy każdy inny umowny, a mający przy tym walor „neutralności”, symbol. Ale Krzyż? Ten kłujący w oczy Znak Męczeństwa? Tam, hen wysoko?
Czy dzieje się tak dlatego, że człowiek w całej swojej „rozumnej niewierze” nosi w sobie pierwiastek stałego niepokoju metafizycznego, który – choć zagłuszany - każe mu nieustannie szukać odpowiedzi na pytania o „być”?
A może dlatego, że w górach współobecność Stwórcy jest wyczuwalna tak mocno jak chyba nigdzie indziej, one same zaś stanowią najwspanialszą katedrę i najbliższy łącznik między niebem a ziemią?
Czy jakieś znacznie ma przy tym fakt, że góra-skała jest biblijnym symbolem niewzruszonej, stałej wiary?
Wreszcie, czy przypadkiem nie jest prawdą, że w każdym z nas siedzą głęboko milowe wydarzenia biblijne, których rytm wyznaczają: Objawienie na świętej Górze Synaj, Przemienienie na Górze Tabor, Ukrzyżowanie na wzgórzu Golgota, wreszcie Wniebowstąpienie na Górze Oliwnej?
Nie odpowiadajmy; raczej pytajmy dalej…
Czy możliwe jest zejście na alpejski lodowiec Giganta bez pożegnania z jedynym w swoim rodzaju krzyżem na płaskorzeźbie, przedstawiającym Chrystusa przepasanego liną asekuracyjną, której koniec podaje nieprzybitą do Krzyża ręką człowiekowi?
Czy po mozolnej, niemal morderczej wspinaczce na skrzesany Matterhorn, wzgardzić można widokiem kutego w metalu, nieustannie targanego wiatrami, ale czekającego tam na nas jak
p e w n i k Krzyża?
Czy warto przekopywać się przez morze wiecznego śniegu, by na końcu nie zobaczyć odbijających od wszechobecnej bieli rubinowych szkieł Krzyża na szczycie szwajcarskiej góry Dom?
Czy ktokolwiek jest w stanie przejść obojętnie obok malowanych drewnianych krzyży ze słowackiej wioski Detva, rozsianych po przejmującym Symbolicznym Cmentarzu Ofiar Gór u stóp tatrzańskiej Osterwy? I odejść stamtąd bez kołaczącego się nieustannie w głowie słynnego: „Martwym na pamiątkę, żywym ku przestrodze”?
Czy znajdzie się ręka, która poważy się zdemontować stareńki, ponadstuletni Krzyż na Wielkim Giewoncie, wniesiony tam na plecach przez parafian z Zakopanego? Ten sam Krzyż, o którym inicjator jego postawienia, zakopiański proboszcz ks. Kazimierz Kaszlewski pisał: „Bogu widocznie miłym było to dzieło, gdy tak przy wyniesieniu Krzyża, jak i jego poświęceniu, ochronił wszystkich uczestników od najmniejszego choćby nieszczęśliwego wypadku”. A Jan Paweł II dodawał, że ów Krzyż „ogarnia całą naszą ziemię od Tatr po Bałtyk”?
Czy naród słowacki mógłby istnieć bez swojej narodowej góry - Krywania, na wierzchołek którego od 1841 roku urządzano patriotyczne „národné výlety”? A także bez jej uwieńczenia, w postaci charakterystycznego dwuramiennego Krzyża, który zawędrował nawet do słowackiego godła państwowego?
Pytanie o Krzyż trzeba by również zadać tym, którym dane było zobaczyć z bliska austriackiego Grossglocknera i tatrzańskiego króla Gierlacha, spojrzeć w meksykański wulkan Pico de Orizba i jego włoskiego krewniaka Wezuwiusza, stanąć na „Posągu świata” - Mont Blanc i na „Kamiennym strażniku” - andyjskiej Aconcagui oraz na setkach innych szczytów; albo himalaistom, którzy wnosili Krzyż Roku Wielkiego Jubileuszu na K2. I odejść, nie czekając odpowiedzi…