To była środa 27 lipca 2016 r. Papież Franciszek właśnie przyleciał do Polski. Pierwszym punktem jego wizyty, związanej ze Światowymi Dniami Młodzieży, było spotkanie na Wawelu z przedstawicielami naszych władz. Wszyscy zastanawiali się, co polskiemu rządowi – niechętnemu przyjmowaniu w Polsce uchodźców – powie papież, który na każdym kroku przypominał, że tym, którzy uciekają przed zagrożeniem życia i zdrowia, jesteśmy jako chrześcijanie winni pomoc.
„Potrzebna jest gotowość przyjęcia ludzi uciekających od wojen i głodu; solidarność z osobami pozbawionymi swoich praw podstawowych, w tym do swobodnego i bezpiecznego wyznawania swojej wiary” – powiedział na Wawelu papież. Jego słowa musiały ucieszyć krytyków rządu. Oto bowiem głowa Kościoła katolickiego, z którym tak bardzo utożsamiają się rządzący, mówi, że pomoc na miejscu jest niewystarczająca i musimy być gotowi, by uchodźców przyjąć u siebie. A o to apelowała przecież opozycja i szeroko rozumiana lewica. Czyżby papież był po ich stronie?
W tym samym przemówieniu Franciszek poruszył też inny wątek. „Życie musi być zawsze przyjęte i chronione – zarówno przyjęte, jak i chronione – od poczęcia aż do naturalnej śmierci, i wszyscy jesteśmy powołani, aby je szanować i troszczyć się o nie” – powiedział. A to już lewej stronie było absolutnie nie w smak.
Wawelskie wystąpienie Franciszka jest dobrym przykładem tego, jak nauczanie Kościoła wymyka się współczesnym podziałom. Kościół nie stoi ani po stronie lewej, ani po stronie prawej. Jest po stronie człowieka – i tego, który jeszcze się nie urodził, jak i tego, który na pontonie ucieka przed wojną przez Morze Śródziemne.
Nastawać w porę i nie w porę
Nasza rzeczywistość została dziś do bólu uproszczona – albo jesteś po tej, albo po tamtej stronie politycznego sporu. W tej grze wszystkie chwyty są dozwolone, chociaż czasem jak na dłoni widać, że niekiedy sami sobie przeczymy. Przykład? Kiedy w styczniu zamordowano Pawła Adamowicza, jedna strona mówiła, że to efekt kampanii nienawiści, druga – że morderstwo nie ma z nią nic wspólnego, bo prezydenta Gdańska zaatakował człowiek niepoczytalny. Kilka miesięcy później – po atakach na księży i kościoły – role się odwróciły. Ci, którzy na początku roku mówili o człowieku niepoczytalnym, teraz mówią o tym, że taki jest efekt nagonki na Kościół, zaś ci, którzy kilka miesięcy temu mówili o kampanii nienawiści, teraz nabierają wody w usta. W najlepszym razie.
Niedawny „happening” w jednym z poznańskich klubów, podczas którego kukle z twarzą abp. Marka Jędraszewskiego poderżnięto gardło, jest tego najlepszym przykładem. Tu nawet nie chodzi tylko o to, że ktoś do takiego barbarzyństwa się posunął. Ktoś przecież później zamieścił te zdjęcia w internecie i dopiero kiedy mleko się rozlało, pojawiła się refleksja, że może posunięto się krok za daleko i padło nawet słowo „przepraszam” (choć – niestety – w modnej ostatnio formie, czyli „przepraszam wszystkich, którzy poczuli się urażeni”).
Warto tu sięgnąć do oświadczenia rzecznika Episkopatu. Ks. Paweł Rytel-Andrianik przypomniał, że „podżeganie do nienawiści i aktów przemocy wobec jakiegokolwiek człowieka, niezależnie od jego pozycji w społeczeństwie, nie mieści się w kanonach europejskiej cywilizacji”. Przy okazji – i to jest tutaj istotne – rzecznik przywołał też oświadczenie, jakie po niedawnym spaleniu kukły Judasza wydał bp Rafał Markowski („Kościół jednoznacznie wyraża dezaprobatę wobec praktyk, które godzą w godność człowieka”). Taka jest właśnie rola Kościoła: nastawać w porę i nie w porę. Zawsze tam, gdzie dzieje się coś złego, bez względu na to, kto tego zła się dopuszcza i kto jest jego ofiarą.
Pułapka dwóch światów
Niestety, nie jest to zadanie łatwe, przez co można wpaść w pułapkę istniejącego podziału na dwa światy. Dobrze widać to na przykładzie dyskusji wokół (ideologii) LGBT. Słowo „ideologii” celowo w nawiasie, bo choć nie mam wątpliwości, że coś takiego istnieje (pisaliśmy o tym w poprzednim numerze), to w debacie publicznej próżno znaleźć kogoś, kto precyzyjnie jest w stanie wytłumaczyć, gdzie kończy się ideologia, a zaczyna człowiek. Ta sprawa stała się wiodącym tematem toczącej się kampanii wyborczej przed wyborami parlamentarnymi. I nic nie wskazuje na to, by przed 13 października, kiedy pójdziemy do urn, miało się to zmienić.
Niestety, z bólem serca muszę stwierdzić, że w dyskusji na ten temat nie potrafimy dołożyć wiele ponadto, co proponują politycy. Jedna strona mówi o konieczności zagwarantowania praw mniejszościom seksualnym, druga – że żadnych przywilejów nie będzie, bo stawką w tej walce jest przyszłość naszych dzieci i rodzin. Zasadniczo w tej dyskusji powtarzamy to, co mówi strona rządowa. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Rolą Kościoła jest zabierać głos także w takich konkretnych sprawach. Ale powinniśmy też pamiętać, że ten temat na ideologii się nie kończy.
Pod jej wpływem są (albo mogą być) konkretni ludzie, którzy dziś zostali sprowadzeni do roli pionków na wyborczej szachownicy. O tym, jak bardzo trudne jest ich życie, świadczy rozmowa, jaką drukujemy w tym numerze „Przewodnika” (s. 24). To świadectwa osób, które mimo swoich skłonności chcą i starają się być w Kościele. Niestety, zniknęli oni z naszych radarów. Na upartego można powiedzieć, że pamiętamy o nich, bo w wystąpieniach biskupów mogliśmy usłyszeć/przeczytać, że osoby LBGT są przede wszystkim naszymi braćmi i siostrami. Szkoda tylko, że tak szybko, zaraz potem pojawia się słowo „ale”, które całą dyskusję sprowadza na dobrze znane z wyborczej kampanii tory. Wierzę, że wbrew intencjom samych biskupów. Tyle że w praktyce tak to wychodzi.
Prawda i miłość
Na domiar złego czasem zapominamy nie tylko o treści, ale i o formie. Chcę wierzyć abp. Jędraszewskiemu, który zapewnia, że mówiąc 1 sierpnia o „tęczowej zarazie”, nie miał na myśli żadnych ludzi, tylko konkretną ideologię. Gorzej, że potem – gdy okazało się, jak wielki sprzeciw wywołało to sformułowanie – nie brakowało tych, którzy szli w zaparte, powtarzając te słowa. Dlaczego? Bo czują się zobowiązani, by mówić prawdę.
Jak może wyglądać taka „prawda”? Widać to na przykładzie „Gazety Warszawskiej”. To tygodnik, którego credo brzmi: „Chcemy Polski narodowej, Polski chrześcijańskiej, Polski – polskiej”. To marzenie o chrześcijańskim kraju nie wyklucza jednak stosowania niechrześcijańskich metod, bo czyż nie jest taką hasło na okładce ostatniego numeru: „Raz sierpem, raz młotem tęczową hołotę”? Chrześcijaństwem w praktyce bardziej wydają mi się jednak słowa św. Pawła z Listu do Rzymian, którymi kierował się w swoim życiu bł. ks. Jerzy Popiełuszko, by zło dobrem zwyciężać.
„Nie przyjmujcie niczego za prawdę, co byłoby pozbawione miłości, ani nie przyjmujcie niczego za miłość, co byłoby pozbawione prawdy. Jedno pozbawione drugiego staje się niszczącym kłamstwem” – to słowa św. Teresy Benedykty od Krzyża, czyli Edyty Stein. Mogą one posłużyć za swoisty rachunek sumienia. Kościół jak nikt inny z uczestników życia publicznego jest predestynowany do tego, by wcielać je w życie. Nie jest on ani lewicowy, ani prawicowy. Nie chodzi mu o to, by chwalili go raz jedni, innym razem drudzy.
Prawda leży tam, gdzie leży. Łatwiej będzie ją przekazywać, kiedy ten, kto ma ją usłyszeć, będzie wiedział, że Kościołowi naprawdę chodzi o niego, o człowieka.