Oburzamy się, że nie mamy przepisów dotyczących niemarnowania jedzenia, a sami rocznie w polskich domach marnujemy 2 mln ton żywności z 9 mln ton ogółem. Czy to nie paradoks?
– To są bardzo szacunkowe dane, na których osobiście bym się nie opierała. W Polsce dopiero trwają badania, które bardzo jasno przedstawią nam skalę problemu. Prawdą jest jednak, że w sondażach mniej niż połowa respondentów przyznaje się przed ankieterami, że wyrzuca żywność. To obszar objęty dużym wstydem, ale też niezrozumieniem definicji marnotrawienia. Okazuje się bowiem, że wielu sytuacji, które niektórzy sklasyfikowaliby jako marnowanie, inni w ogóle by nie wymienili. Przykładem może być włoszczyzna z zupy, którą większość z nas po wygotowaniu i wyrzuceniu nie uznałaby za zmarnowaną. A przecież można ją wykorzystać.
Czyli zasadniczo łatwiej nam jest przyznać się, że coś wyrzucamy, ale niekoniecznie marnujemy.
– Jest duża różnica pomiędzy słowami „marnować” a „wyrzucać”. „Marnować” jest obciążone dużym ładunkiem emocjonalnym i oceną moralną, a także odpowiedzialnością. „Wyrzucać” jest słowem bardzo neutralnym. Oznacza jakąś czynność, którą się wykonuje, i nie ma w nim tego negatywnego ładunku. W najnowszym polskim badaniu, które właśnie trwa, ankieterzy pytają właśnie o „wyrzucanie” w gospodarstwach domowych. To może urealnić wyniki, choćby dlatego, że tak postawione pytanie będzie rzadziej u respondentów włączać psychologiczne mechanizmy obronne.
Wspólnej definicji marnowania nie ma też na świecie. Na przykład według niektórych badaczy za zmarnowaną żywność należy uznać tę, którą się przekazało zwierzętom, np. odpady produkcyjne lub nadwyżki, które się nie sprzedały. W domowym ujęciu to byłyby resztki jedzenia z posiłków, które dajemy swojemu psu. Brytyjska organizacja WRAP, która bada marnotrawstwo i straty na Wyspach, dzieli zmarnowane jedzenie na części jadalne i niejadalne. I gdy badania pokazują, że Brytyjczycy marnują w swoich domach 7 mln ton żywności, są w tym zawarte 2 mln ton których i tak nie dałoby się zjeść, np. kości.
Bulion z obierek, herbata z ogryzków po jabłkach czy pizza z ugniecionych ziemniaków – to przepisy bohaterek Pani reportażu. Czy to już nie przesada?
– Uważam, że potrzebne są różne głosy. Ale oczywiście strategia zero waste w kuchni, czego przykład pani podaje, nie jest dla każdego. Ona jest przywilejem. Są ogromne rzesze Polek i Polaków, którzy nie mają dość zasobów – czasu, pieniędzy albo tzw. wolnej głowy – żeby się tym zająć. Ludzie często w życiu borykają się z takimi problemami, że naprawdę nie będą się zastanawiali, co zrobić z każdą rzeczą, którą zwyczajowo uważa się za odpad. Z drugiej jednak strony myślę, że pomysły na bezresztkowe gotowanie mocno się wpasowują w dyskusję na temat ochrony środowiska, katastrofy ekologicznej i tego, jak bezrozumnie eksploatujemy naszą planetę. Przez te nawet przejaskrawione działania, przechodzi się z nisz do mainstreamu, co może skutkować zmianami strukturalnymi.
W jaki sposób?
– Jakiś czas temu podróżując pociągiem PKP Intercity, nie można było się doprosić o nalanie kawy czy herbaty do własnego kubka. Aktywiści nurtu zero waste zaczęli wywierać nacisk na PKP i prosić o rozwiązanie, które pozwoliłoby pomóc ograniczyć plastik. I teraz, pod wpływem tych nacisków możemy korzystać z proponowanego przez nich rozwiązania.
W Polsce jest duża nieufność lub brak świadomości dotyczący działań konsumenckich i tego, jak wiele mogą one zmienić. Nie znamy swoich praw, a ruchy, które działają w naszym kraju, nie są aż tak prężne i śmiałe jak na Zachodzie. Podczas pracy nad książką natrafiłam na materiały przygotowane przez organizację konsumencką z Hamburga, które edukowały nas, konsumentów, w zakresie tego, jak długo prawidłowo przechowywane produkty po upływie daty ważności są jadalne.
Z Pani książki dowiadujemy się, że nawet wspomniana „data ważności” może różnić się ze względu na państwo, w jakim produkt jest sprzedawany.
– Dla mnie było wielkim zdziwieniem, gdy odkrywałam, że te produkty, na które my zwykliśmy nabijać termin przydatności do spożycia, będący bezwzględną datą bezpieczeństwa, w Niemczech oznacza się „datą minimalnej trwałości” mówiącą: „najlepiej będzie, jeśli zjesz to do tego momentu, ale możesz zjeść też potem”. Trzeba jednak zaznaczyć, że czasem produkty są do siebie podobne, ale nie zawsze mają taki sam skład. Czytałam raport „Date labelling in the Nordic countries”, który co prawda dotyczył krajów skandynawskich, ale wykazywał podobny problem i bardzo duże rozbieżności w etykietowaniu żywności. Jego autorzy podkreślają, że różnice wynikają nie tylko ze składu, ale też np. technologii pakowania. Tak jest choćby w przypadku wędlin.
Czy sposób etykietowania wpływa na ilość marnowanej żywności?
– W wielu krajach Unii Europejskiej nie ma zakazu wprowadzania żywności po upływie terminu ważności do obiegu. W Polsce z kolei mamy restrykcyjne prawo żywnościowe, które mówi o bezwzględnym wycofaniu go w dniu, w którym mija termin, i nie może być nawet dystrybuowana przez instytucje pożytku publicznego. W Belgii natomiast taka żywność ma swoją wartość, chociaż niekomercyjną, i jest wykorzystywana właśnie przez banki żywności, które są nawet instruowane, jak takie produkty przechowywać, by nadawały się do spożycia.
Byłam też w jednej placówce w Danii prowadzonej przez chrześcijańską organizację, gdzie trafia żywność z darowizn (np. od producentów, którzy przywożą paletę produktów z kończącą się datą ważności). Żywność nie jest tam rozdawana, ale sprzedawana za bardzo małe, wręcz symboliczne pieniądze. A przychód ze sprzedaży jest przeznaczany na jakiś konkretny cel charytatywny.
W Szwecji odwiedziłam szefową kuchni w organizacji społecznej Rude Food, która przygotowuje cateringi z żywności odzyskanej z targowisk. Część produktów, na przykład suchych, dostaje od producentów. Niekiedy są przeterminowane. Gdy zapytałam, czy może ich używać, powiedziała, że przecież jest na nich napisane, żeby najlepiej zużyć przed konkretną datą, ale jeżeli te produkty są dobrze przechowywane, to można je wykorzystać. Warto zaznaczyć, że jej kuchnia była regularnie wizytowana przez szwedzki sanepid. Korzystał on też z jej oferty, zamawiając cateringi.
Trudno mi sobie wyobrazić, byśmy otworzyli się na takie rozwiązania…
– Tu znowu pojawia się problem ograniczonego zaufania w Polsce, o którym mówił mi też Marek Borowski, prezes Federacji Polskich Banków Żywności. Żeby wprowadzić zmianę, potrzebna byłaby współpraca wszystkich podmiotów, od producentów po odbiorców, współodpowiedzialność. We Włoszech wprowadzono zapis, który nazywa się prawem dobrego samarytanina. Zdejmuje on odpowiedzialność z darczyńców żywności za ewentualne późniejsze negatywne wykorzystanie darowizn. Gdy rozmawiałam z osobami odpowiedzialnymi za zmianę prawa u nas, wspominały one, że w Polsce również taki akt prawny by się przydał.
Widać wyraźnie, że Polska naprawdę ma wiele do nadrobienia.
– Jednak powoli zaczynamy być coraz bardziej świadomi. Spotkałam się też z pozytywnymi historiami – jak te, gdy pracownicy znanych sieci dyskontowych zostawiają otwarte śmietniki, by inni mogli skorzystać z wyrzucanego przez sklep jedzenia. Bardzo krzepiący jest też przykład Bielsko-Białej, gdzie od kilkunastu lat istnieje Bank Chleba, do którego trafia pieczywo od różnych firm. Ponieważ piekarze wiedzą, jak wygląda produkcja i dystrybucja chleba, a w związku z tym i marnotrawstwo, postanowili coś z tym zrobić. Chętnie zaangażowali się i wspomagają prowadzoną dziś przez Caritas działalność. Dzięki wielu zaangażowanym instytucjom i osobom prywatnym powstało miejsce, które przypomina zwykłą piekarnię, w której na dodatek jest wybór. Osoby bezdomne albo doświadczające ubóstwa mówiły mi często, że bardzo ważne jest, żeby we wszystkich sytuacjach pomocowych czuli się godnie. I to się tu udało. Nie ma wydzielania ani przychodzenia po torby z jedzeniem z przydziału. Wchodzi się, jest pani ekspedientka, lada i się „kupuje”. Jedyna różnica polega na tym, że się nie płaci. Dzięki temu duża część pieczywa się nie marnuje, a osoby które mają problemy z wiązaniem końca z końcem, mają dostęp do darmowej żywności dobrej jakości. Rozmawiałam z osobami, które tam przychodzą od niedawna, od kilku miesięcy, ale też z mężczyzną, który korzysta z tego od początku istnienia banku, i mówił, że gdyby to miejsce zniknęło, byłoby mu bardzo ciężko. Ta piekarnia pokazuje, że można połączyć dwie wartości: solidarność żywnościową i ograniczenie marnotrawstwa. Część społeczności, która nie ma problemów, wspiera tych, którzy je mają. A przy okazji jedzenie się nie marnuje.
Nie ma Pani wrażenia, że dopóki mamy do czynienia nie z wielkim przedsiębiorcą, ale konkretnym człowiekiem, to działa jakoś lepiej?
– Jestem ogromnie krytyczna wobec współczesnego systemu produkcji i dystrybucji żywności. Bardzo natomiast cenię rozwiązania, które nie są, tak jak się to dzieje w wielkich koncernach, obarczone wewnętrznymi procedurami. Na bazarze czy w sklepie osiedlowym szef lub szefowa samodzielnie decydują, czy chcą się dzielić, bo w Polsce w tej chwili można tak robić, prawo się zmieniło. Można to robić zarówno w sposób zinstytucjonalizowany, np. oddając żywność do organizacji pożytku publicznego, nie płacąc przy tym podatku VAT, ale też przekazując części odpisów ludziom – znajomym lub nieznajomym. I są w Polsce miejsca które na takie nieformalne rozwiązania się decydują. Czasem jedzenie nawet nie trafia do śmietnika, bo jest oddawane konkretnemu człowiekowi, który przychodzi po nie pod koniec dnia. Nie ma stygmatu kontenera. Przychodzą zarówno osoby prywatne, jak i ratownicy foodsharingu, którzy zabierają żywność do jadłodzielni, dzięki czemu się nie marnuje. Czasem straganiarze wystawiają za sklepem skrzynki, z których można sobie wziąć jedzenie. W małych restauracjach i kawiarniach mówiono mi, że jedzenia się nie wyrzuca, tylko pracownicy dzielą się nim pod koniec dnia. Wszędzie indziej słyszałam, że są procedury, które ich ograniczają, a do tego istnieje zbyt duże ryzyko nadużyć. Tam, gdzie jest bezpośredni kontakt i nie ma korporacyjnej struktury, jest rzeczywiście łatwiej.
Przystępując do napisania najnowszej książki, powiedziała Pani: „Robię to wszystko z jednego powodu: żeby zrozumieć, dlaczego wyrzucamy tyle jedzenia”. Udało się?
– Zrozumiałam, że to zawsze jest splot kilku czynników. Jeśli chodzi o gospodarstwa domowe, to bardzo ważne jest, jak wygląda kultura zakupowa i kultura jedzeniowa w Polsce. Ulegamy obfitości ciągłego wyboru, dostępności wszystkich produktów prawie z każdego miejsca na świecie o każdej porze. Ale też wielu z nas jest przeciążonych, żyjemy w tempie, które nie służy refleksji nad jedzeniem. Nie traktujemy go tak, jak myślimy o pieniądzach, jako cennego zasobu. I choć każdy z nas poczułby bolesne ukłucie, gdyby wyfrunął mu z portfela banknot 50 zł, to nie czujemy tego, gdy wyrzucamy jedzenie o podobnej wartości. I chyba dobrze byłoby zacząć na nowo w sobie odkrywać czułość dla jedzenia, poczuć, że to jest coś najcenniejszego, co mamy. Coś, bez czego nie możemy żyć.
Marta Sapała
Dziennikarka, autorka kilku książek, w tym Na marne i Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków