Niemal wszyscy wierzyli, że to koniec. Prawdziwy kres wojen jako sposobu rozwiązywania sporów między państwami. „Dziś rano skończyła się wojna, najokrutniejsza, najstraszniejsza z wojen, jakich doświadczyła ludzkość. Mam nadzieję, iż wolno nam powiedzieć, że tego historycznego poranka skończyła się też epoka wojen” – powiedział premier Wielkiej Brytanii David Lloyd George 11 listopada 1918 r.
„Wielka wojna”, jak wtedy mówiono, była straszliwą i pozbawioną sensu hekatombą narodów. Czyż można było sądzić, że ludzkość nie wyciągnie z niej wniosków? W wojnie zginęło 1,8 mln Niemców, 1,7 mln mieszkańców Rosji, 1,4 mln Francuzów, 1,3 mln poddanych cesarza Austro-Węgier, 743 tys. Brytyjczyków.
„Jakżeż pozbawione sensu jest wszystko, co kiedykolwiek zostało napisane, uczynione, pomyślane, jeśli coś podobnego jest możliwe. Widocznie wszystko było skłamane i puste, jeśli kultura wielu tysięcy lat nie zdołała temu zapobiec, przelaniu tych strumieni krwi, istnieniu setek, tysięcy tych więzień udręki” – pisał Erich Maria Remarque.
Europejczycy tracili wiarę we własną kulturę i cywilizację, ale zarazem poszukiwali nowego ładu, który dałby szansę na trwały pokój. Nasza polska sprawa była jedynie fragmentem tej skomplikowanej powojennej rzeczywistości. Trzeba było ją umiejętnie wpisać w system interesów, potrzeb i zamiarów wielkich mocarstw, które miały zadecydować o kształcie nowej Europy.
Czekając na tajemnicze jutro
Paryż stał się miejscem, gdzie rozpoczął się wielki międzynarodowy kongres, pierwszy o takiej skali i znaczeniu od lat z górą stu, od czasu kongresu wiedeńskiego, który urządził Europę na cały XIX wiek. Miejsce zdawało się oczywistym. Wojna zaczęła się we Francji, toczyła się na jej terytorium, przyniosła jej ogromne straty, ale również wielką chwałę. Przewodniczącym i gospodarzem konferencji został zatem wiekowy, prawie osiemdziesięcioletni premier Francji Georges Clemenceau, powszechnie zwany „Tygrysem”. Weteran francuskiej i europejskiej polityki, człowiek brutalny, zdecydowany i wrogo nastawiony do Rzeszy. „Pochowajcie mnie stojąc, twarzą w stronę Niemiec” – miał powiedzieć przed śmiercią.
Do metropolii nad Sekwaną przybyły tysiące gości, delegatów, ekspertów, obserwatorów i dziennikarzy. Ceny poszły w górę w sposób niebotyczny. „Paryż w dniu konferencji przestał być stolicą Francji. Stał się obszernym karawanserajem, pełnym nieznanych widoków życia i zamętu, ciekawych okazów ras, plemion i języków czterech kontynentów, ludzi, którzy przyszli się przyglądać i czekać na tajemnicze jutro” – zapisał brytyjski pisarz E. J. Dillon.
18 stycznia 1919 r., gdy zaczynały się obrady paryskiej konferencji, niewiele było jasnym. Każde ze zwycięskich mocarstw pragnęło czegoś innego. Ich współpraca z czasu wojny nie była już tak oczywista w dobie pokoju.
Różne interesy
Francuzi wciąż bali się Niemiec, najchętniej „odwróciliby dzieło Bismarcka”, dzieląc je na nowo. Pragnęli maksymalnego osłabienia Rzeszy poprzez odebranie jej ważnych terytoriów, demilitaryzację i obciążenie wielkimi odszkodowaniami. Nasze interesy na tym korzystały – Francuzi skłonni byli popierać niemal wszystkie polskie aspiracje wobec Niemiec.
Brytyjczycy zdawali się mieć zupełnie inne spojrzenie: Niemiec się już nie obawiali, teraz to Francja zajęła w ich wyobrażeniach miejsce państwa, które należy powstrzymywać w mocarstwowych ambicjach. Interesy gospodarcze imperium brytyjskiego kazały raczej wspierać Niemcy, aby nie przestały być jego głównym partnerem handlowym. Dla nas oznaczało to, iż brytyjski premier David Lloyd George uczyni wszystko, aby przeciwstawić się polskim dążeniom. „Oddanie Śląska Polsce równałoby się wręczeniu zegarka małpie” – miał oznajmić.
Amerykanie zdawali się nam przychylniejsi. Prezydent Woodrow Wilson słuchał koncertów Ignacego Paderewskiego, jego główny doradca płk Edward House darzył Polskę sympatią. Wszystko zdawało się świadczyć, że możemy liczyć na pomoc rosnącego w siłę Nowego Świata. Ale Wilson nie przybył do Paryża, aby zajmować się potrzebami małych państw i narodów. Ten idealista, po trosze doktryner, chciał zaproponować światu nową formułę stosunków międzynarodowych – system zbiorowego bezpieczeństwa, opartego na Lidze Narodów; organizacji, która miała się stać instrumentem rozstrzygania sporów między państwami, a zatem zapewnić upragniony, trwały pokój. To była jego idée fixe, tej sprawie poświęcał większość uwagi, ulegając z czasem w drugorzędnych dla niego sprawach, wpływowi brytyjskiemu. Mówiono o „solidarności mocarstw anglosaskich”, która nam nie mogła przynieść nic korzystnego.
Plan maksimum
Polsce przyznano prawo do wysłania dwu oficjalnych delegatów. Pierwszym został Roman Dmowski, przywódca obozu narodowego i przewodniczący Komitetu Narodowego Polskiego. Drugim Ignacy Paderewski, pianista i polityk, ówczesny premier rządu polskiego. Niewątpliwie byli to ludzie właściwi do odegrania tej roli. Dmowski – wielki, choć kontrowersyjny, umysł polityczny, pragmatyk o eksperckiej wiedzy, z doskonałą znajomością francuskiego i angielskiego. Paderewski – niezwykle popularny, czarujący, z rozległą siecią relacji i kontaktów wśród najbardziej znaczących polityków. Oprócz nich sztab ekspercki służący pomocą, opracowujący stanowiska i dokumenty, ze znakomitym geografem prof. Eugeniuszem Romerem.
Co chciała osiągnąć Polska podczas konferencji paryskiej? Pokazuje nam to tzw. linia Dmowskiego, nakreślona jeszcze w ostatniej fazie wojny. Na odcinku granicy z Niemcami zakładała włączenie do Polski Pomorza Gdańskiego wraz z samym Gdańskiem, Warmii i Mazur, Wielkopolski oraz Śląska – Górnego i Opolskiego. Wobec wspomnianego wyżej układu sił na konferencji, możliwość całkowitej realizacji polskich zamierzeń była raczej nierealna. Specjalna komisja ds. polskich, powołana pod przewodnictwem francuskiego dyplomaty Julesa Cambona opracowała projekt zgodny z propozycjami polskich delegatów, ale został on odrzucony przez pozostałe mocarstwa.
Satysfakcja i rozczarowanie
Nadszedł dzień 28 czerwca 1919 r. Po trwających pół roku negocjacjach podpisano wreszcie traktat pokojowy z Niemcami. Uroczystość odbyła się w sali lustrzanej pałacu wersalskiego. Miejsce nie było przypadkowe. Sam pałac, wzniesiony przez Króla Słońce – Ludwika XIV, był symbolem wielkości i chwały Francji, a sala lustrzana jednocześnie symbolem jej klęski. Tutaj właśnie, po przegranej przez Francuzów wojnie z Niemcami, Otto von Bismarck proklamował zjednoczenie Niemiec i powstanie Cesarstwa Niemieckiego. „Żelazny kanclerz” pragnął w ten sposób pokazać, że nowe Niemcy zastępują Francję w roli europejskiego hegemona, odebrał jej Alzację i Lotaryngię, upokorzył. Właśnie dlatego w 1919 r. Rzesza musiała podpisać akt swojej klęski w miejscu, gdzie pół wieku wcześniej przeżywała dzień największej chwały.
Na oryginale traktatu złożyli podpisy Paderewski i Dmowski. Obaj odczuwali niewątpliwą satysfakcję, akt ten kończył bowiem etap budowania podstaw państwowości. Teraz wchodziła ona jako pełnoprawny członek do rodziny niepodległych krajów świata. Symbolicznym tego wyrazem było wejście Polski jako członka założyciela do Ligi Narodów.
Satysfakcja mieszała się jednak z rozczarowaniem. Zachodnia granica Polski nakreślona w traktacie wersalskim odbiegała od naszych aspiracji. Włączono do Polski Wielkopolskę i Pomorze Gdańskie, niestety bez Gdańska, który stał się Wolnym Miastem. Otrzymaliśmy upragniony dostęp do morza, jednak bez żadnego większego portu. Na Warmii i Mazurach oraz na Górnym Śląsku zarządzono plebiscyty, zgodnie z Wilsonowską ideą samostanowienia narodów. Szczególnie sprawa Śląska była bolesna, bowiem w pierwszej wersji traktatu z maja 1919 r. region ten miał bezwarunkowo przypaść Polsce. „W ciągu tych kilku tygodni Niemcy rozlicznymi środkami wyrafinowanej akcji zakulisowej zdołali skruszyć jednolitość koalicji, osłabić jej energię” – komentował „Kurier Poznański”. Bolała również sprawa zmuszenia Polski do podpisania tzw. małego traktatu wersalskiego, czyli traktatu o prawach mniejszości narodowych. Gwarantował on obywatelom reprezentującym owe mniejszości szerokie prawa, m.in. odwoływania się bezpośrednio do Ligi Narodów z pominięciem krajowej drogi sądowej. Umowę tę podpisać musiały kraje nowo powstające, stare nie miały tego obowiązku. Prowadziło to do upokarzającej asymetrii: mniejszość niemiecka w Polsce była objęta tymi prawami, polska w Niemczech niestety nie.
Bądźmy realistami
Czy uprawnionym jest również dziś krytyczne spojrzenie na Wersal? Czy mogliśmy liczyć na więcej? Odpowiedź na oba pytania brzmi: nie. Wystarczy zdać sobie sprawę, że przed rozpoczęciem konferencji paryskiej Brytyjczycy i Amerykanie uznawali za słuszne włączenie do Polski tylko części terytorium Wielkopolski, a dostęp do morza chcieli nam zagwarantować poprzez umiędzynarodowienie biegu Wisły. W ówczesnych warunkach trudno sobie wyobrazić, aby nasz kraj zyskał więcej.
Krytyka była jednak ostra, tak jakby zakładano, że Polska winna zrealizować maksimum swych dążeń. Podczas debaty ratyfikacyjnej w sejmie premier Paderewski musiał więc powiedzieć twardo: „Ocknijcie się, otrząśnijcie, bo w całym długim szeregu dnia piękniejszego, sławniejszego, wiekopomniejszego nie ma, daty szczęśliwszej, piękniejszej i płodniejszej niż dzień 28 czerwca 1919”.
Spokój na 20 lat
Wersal miał być jutrzenką trwałego pokoju dla świata, Europy i Polski. Nie wzeszła ona jednak wysoko ponad ówczesny horyzont. Mocarstwa ustanowiły ład pokojowy oparty na idei zbiorowego bezpieczeństwa, w ramach którego wszystkie państwa dobrowolnie cedują swoje prawa dotyczące rozstrzygania sporów na rzecz Ligi Narodów. Drugim kamieniem węgielnym nowego porządku było upokorzenie państw uznanych za pokonane, które obarczono jednostronną winą za wybuch wojny i wymierzono za to karę.
Efektem tego było stworzenie rzeczywistości przepojonej urazami, frustracją, poczuciem niesprawiedliwości i wreszcie dążeniem do rewizji, a nawet zniszczenia tzw. ładu wersalskiego. Nastroje takie były szczególnie widoczne w Niemczech: „Dla nas układ pokojowy jest tylko świstkiem papieru i nie spoczniemy, dopóki ten dokument, który bezcześci wielkie pojęcia o honorze i przyzwoitości, nie będzie zniszczony. Dzień zmartwychwstania nastąpi na pewno” – pisał dziennik „Vorwaerts”. Dopóki Niemcy były słabe, ich frustracja i chęć zemsty nie były wielkim problemem. Ale gdy odzyskały siły, stały się śmiertelnym zagrożeniem dla pokoju.
Liga Narodów pozbawiona realnych możliwości zapobieżenia agresji okazała się bezwolną atrapą, raczej ułatwiającą wybuch nowego konfliktu. Wersal, który miał być zaczynem wiecznego pokoju zapewnił go tylko na 20 lat. „Ojczyzna nasza wolna nareszcie! Traktat pokojowy, podpisany przez Niemców, uznał niepodległość Polski, główne sprzymierzone i stowarzyszone mocarstwa stwierdziły ją uroczyście” – cieszył się Paderewski. Nie mógł wiedzieć, że ten moment radości mieścił w sobie kiełkujące ziarno klęski.
"Ocknijcie się, otrząśnijcie, bo w całym długim szeregu dnia piękniejszego, sławniejszego, wiekopomniejszego nie ma, daty szczęśliwszej, piękniejszej i płodniejszej niż dzień 28 czerwca 1919"
Premier Ignacy Paderewski podczas debaty ratyfikacyjnej w polskim sejmie