Po pierwsze Rumuni, jako jedyny prawosławny naród na świecie, są reprezentantami romańskojęzycznej gałęzi językowej. Oznacza to, że posługują się mową pokrewną Francuzom i Hiszpanom, ale w szczególności Włochom (stąd zresztą wzięła się nazwa „Wołosi”). Tym samym są dziedzicami tradycji kulturowej starożytnego Rzymu, podczas gdy korzenie wiary większości pozostałych narodów Europy Wschodniej sięgają greckiego Bizancjum, czyli Konstantynopola.
Skąd owa rzymsko-łacińska „anomalia” na głębokim, prawie bałkańskim wschodzie naszego kontynentu? Już tak postawione pytanie świadczy o błędnej perspektywie historycznych relacji między Kościołami, które zwykliśmy określać mianem Wschodniego (prawosławie) i Zachodniego (katolicyzm).
Wyspa na morzu
Jeszcze we wczesnym średniowieczu Cerkiew bizantyjska, posługująca się w liturgii językiem greckim, sięgała na północ jedynie terenów dzisiejszej Bułgarii. Dalej, za Dunajem, mieszkały ludy, na które cywilizacyjny wpływ miała rzymska łacina. Początkowo podlegały one nawet patriarchatowi w Rzymie, jednak potem, z racji dużej odległości, przeszły pod zwierzchnictwo Konstantynopola. Wierni nadal jednak posługiwali się ludową łaciną, która z upływem wieków przekształciła się w język rumuński.
Na kulturowe oblicze rumuńskiej Cerkwi duży wpływ miał obrządek słowiański Cyryla i Metodego. Pod tym względem rumuńscy chrześcijanie byli bliscy Serbom. Dopiero w XVIII wieku, pod rządami tureckich Osmanów, Grecy z Konstantynopola (teraz Stambułu) przejęli zarząd nad rumuńską Cerkwią. Wpływy te stopniowo zanikły po ogłoszeniu niepodległości (1859).
Ta historia odciska się również na mentalności współczesnych Rumunów, w zdecydowanej większości prawosławnych. Czują się oni – to kolejny wyjątek! – reprezentantami europejskiego Zachodu. Dlatego w tamtejszych prawosławnych kręgach nieznany jest lęk przed wpływami zachodniej Europy, lęk który tak wyraźnie obecny jest chociażby w prawosławnej Rosji, Grecji czy też Serbii. Przeciętni Rumuni z kolei obawiają się Rosjan, ich ekspansywności, co też stawia ich w szczególnej pozycji wśród narodów prawosławnych.
Wszystko to wpływa na względnie pozytywny stosunek tamtejszego prawosławia do katolicyzmu. Tak było w przedwojennej Rumunii, tak też jest i dzisiaj, po przezwyciężeniu dziedzictwa komunizmu. Symbolem tych dobrych relacji stało się ekumeniczne spotkanie przywódców społeczności chrześcijańskich, które odbyło się w 2007 r. w mieście Sybin (po rumuńsku Sibiu). Ten międzywyznaniowy szczyt był pierwszym tego rodzaju wydarzeniem na obszarze światowego prawosławia.
Cerkiew męczenników
Jak inne kraje tej części Europy, Rumunia w XX wieku przeszła przez etap Kościoła cierpiącego. Pierwszą palmę męczeństwa należy tutaj oddać grekokatolikom, którzy stanowią sporą mniejszość rumuńskich chrześcijan. W 1949 r., za rządów komunistów, ich Cerkiew włączono przemocą do prawosławia. Nie była to jednak inicjatywa samych prawosławnych, lecz świeckich władz, które zaprowadzały w kraju porządki na wzór Związku Sowieckiego, gdzie prawosławna Cerkiew – także na rozkaz państwa – wchłonęła ukraińskich grekokatolików. Dlatego też, jeśli nie liczyć pewnych zgrzytów, towarzyszących procesowi zwrotu budynków świątynnych, relacji między grekokatolikami a prawosławnymi tamten etap historii nie zaprzepaścił.
W mieście Blaj (czytaj: blaż) papież Franciszek dokona beatyfikacji greckokatolickich biskupów, którzy zmarli z chorób i wycieńczenia w komunistycznych więzieniach i obozach. W latach 1950–1955 taki los przypadł w udziale Valeriu Frenţiu, Vasile Aftenie, Ioanowi Suciu i Titusowi Chinezu. Ostatni z wymienionych zamarzł zimą w nieogrzewanej celi. Ich ciała wrzucano do wspólnych więziennych dołów, aby wierni nie mogli gromadzić się przy grobach. Ioan Bălan zmarł w 1959 r. w areszcie domowym, schorowany pobytem w ciężkich zakładach karnych. Alexandru Rusu, wypuszczonego w 1955 r. z otoczonego złą sławą więzienia Sighet, uwięziono w następnym roku, po tym gdy napisał do władz memoriał w obronie praw grekokatolików. Zmarł w 1963 r., pochowano go na więziennym cmentarzu. Iuliu Hossu, więzionego w latach 1948–1970, aż do śmierci, papież Paweł VI mianował kardynałem. Nominacja nastąpiła in pectore, tzn. w tajemnicy przed władzami. Fakt ten ujawniono dopiero w trzy lata po śmierci biskupa.
Wszystkich siedmiu beatyfikowanych biskupów po raz pierwszy uczcił Jan Paweł II, podczas swojej pamiętnej pielgrzymki do Rumunii w 1999 r.
Moje pięć minut
Centralnym punktem tamtej papieskiej podróży było ekumeniczne nabożeństwo, odprawione na placu przed Domem Ludowym (dziś Pałac Parlamentu). Ten koszmarnie wielki gmach, wybudowany przez Ceauşescu, flankuje nie mniej olbrzymi plac, na którym 9 maja 1999 r. zgromadziło się milion ludzi: prawosławnych, grekokatolików oraz katolików rzymskiego obrządku. Formalnie było to nabożeństwo prawosławne, a głównym celebransem był tutaj patriarcha Teoktyst, jednak dla owego miliona to nie on, lecz gość, skromnie siedzący z boku ołtarza, był osobą numer jeden tego wydarzenia.
Razem z wysłannikiem KAI Pawłem Wołowskim usiłowaliśmy się dopchać do sektora dla prasy, jednak na miejscu okazało się, że zamiast dziennikarzy wypełniony jest on napływającym spontanicznie tłumem wiernych. Niewiele myśląc, wspięliśmy się na rusztowanie dla kamer, z którego wcześniej policja spędziła kilku gorącokrwistych pielgrzymów. I mnie próbował ściągnąć za nogawkę rumuński policjant, ale odpuścił, kiedy pokazałem mu plakietkę, krzycząc z góry, żeby lepiej zabrał się za porządek w sektorze dziennikarskim. W ten sposób, nawet tego nie planując, znaleźliśmy się w wyjątkowo uprzywilejowanej pozycji – pod nami falowała milionowa rzesza, zaś naprzeciwko nas, na ołtarzowym podium, Jan Paweł II szykował się właśnie do wspólnego wystąpienia z Teoktystem.
Kiedy papież, stojąc obok patriarchy, zaczął mówić o wspólnych korzeniach katolicyzmu i prawosławia, grupa pielgrzymów, przycupniętych pod rusztowaniem z transparentem „Communione e Liberazione”, zaczęła skandować: U-ni-ta-te! (po rumuńsku „jedność”). Ich głos niknął w szemrzącej ludzkiej masie, bo nie mieli głośnika. Takiej okazji nie mogłem przepuścić. Z czubka rusztowania zacząłem się wydzierać: Unitate!, dzielnie wspomagany przez Pawła. Po chwili wołało już milion osób.
Papież wsłuchiwał się w milczeniu w ten apel. Unità – powtórzył po włosku. Następnie objął się w braterskim uścisku z Teoktystem. Ludzie klaskali i dziękowali Bogu.
W ten sposób wspiąłem się na pięć minut na wyżyny historii.