Dobrze to było widać ostatnio podczas dyskusji wokół profanacji obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, której dodano tęczową aureolę. Intencje autorów profanacji były jasne – sami twierdzili, że protestują przeciwko stanowisku Kościoła wobec postulatów środowisk homoseksualnych. A więc tęcza miała wyraźne znaczenie, nadane jej w ostatnich latach przez ruchy gejowskie, które przekonują, że homoseksualizm to nic złego, że osoby o tej orientacji nie powinny się tego wstydzić, wręcz przeciwnie z dumą się nią obnosić – stąd pomysł na parady w wielkich miastach zwane z angielska gay pride. Nazwa oparta jak wiadomo na grze słownej pride – duma, parade – parada. Gdy więc wielu katolików oburzało się na tę tęczę nad wizerunkiem Matki Boskiej, nagle obrońcy tej profanacji orzekli, że przecież tęcza to symbol biblijny, że przecież w gotyckich Kościołach nad prezbiterium często są tęcze, na których oparto wizerunek Chrystusa. I zaprzysięgli wrogowie Kościoła zaczęli nagle cytować Biblię, by przypominać, jak to Bóg zesłał Noemu tęczę, jako znak przymierza Boga z człowiekiem. I nagle zaczęto z tych, którzy twierdzili, że to profanacja robić – za przeproszeniem – idiotów, przekonując, że przecież nie można sprofanować wizerunku Matki Boskiej za pomocą symbolu pojednania Boga z człowiekiem.
Identyczna sytuacja miała miejsce kilkanaście dni temu, gdy dyrektor warszawskiego Muzeum Narodowego zdjął instalację Natalii LL, na której widoczna była kobieta w różnych ujęciach jedząca banana. Na czym polega zmiana pojęciowa? Wystarczy zajrzeć do jednej z liberalnych gazet. Łatwo było znaleźć w jej archiwum recenzje artystyczne, w których wprost pisano, że zdjęcia przedstawiają aluzję do seksu. Ale gdy dyrektor pracę zdjął – tłumacząc skargami od rodziców młodych widzów – obrońcy zaczęli przekonywać, że przecież to tylko fotografia kobiety z bananem, a tłumy celebrytów zaczęły robić sobie zdjęcia, jak jedzą ten egzotyczny owoc. I znów strona lewa zaczęła odwracać kota ogonem, przekonując, że banan to nie banan, zupełnie jak chwilę później tęcza nie była tęczą.
Każde pojęcie można obrócić tylko po to, by ośmieszyć przeciwnika. Bo tu nie chodzi o prawdę ani o to, jak jest naprawdę. Chodzi o to, by zbić z tropu drugą stronę, a przez to odebrać jej prawo do tego, by miała swoje argumenty, odebrać jej prawo do protestu. Jednak gdy tracimy możliwość nazywania rzeczy tym, czy są, a każde pojęcie można dowolnie obrócić, debata publiczna przestaje mieć sens. Możemy swastykę nazwać praindyjskim symbolem szczęścia, tylko co więcej – prócz siania zamętu – osiągniemy? Musimy więc pilnować pojęć i nazywać rzeczy po imieniu, bo gdy będziemy używali tych samych słów w zupełnie innym znaczeniu, debata publiczna stanie się własną karykaturą. I ci śmieszkowie, którzy dziś bawią się w obracanie pojęć, na końcu też na tym stracą.