Logo Przewdonik Katolicki

Żłobki nie zastąpią więzi

Anna Druś
FOT. DMITRII/FOTOLIA

O tym, dlaczego żłobki to nie jest najlepszy sposób na opiekę nad małymi dziećmi, z psychologiem Jarosławem Żylińskim rozmawia Anna Druś

Jest Pan jednym z sygnatariuszy listu 50 psychologów i lekarzy w sprawie form opieki nad małymi dziećmi. Prosicie w nim władze o niefaworyzowanie opieki żłobkowej. Dlaczego?
– Dziecko rozwija się etapami, podczas których ma konkretne „zadania rozwojowe” do wykonania i specyficzne potrzeby do zaspokojenia. Na okres wiekowy do trzech lat przypadają takie zadania, których najlepiej uczy się w domu w bliskości rodzica, najczęściej matki.
Pierwszą z trzech najważniejszych rzeczy, której dziecko uczy się po urodzeniu, jest poczucie bezpieczeństwa. Do pierwszego roku życia dziecko jest wybitnie niesamodzielne. Potrzebuje obecności bliskiej osoby, która będzie nieustannie i od razu reagowała na różne jego potrzeby. Jego bezpieczeństwo opiera się więc na drugim człowieku. Gdy potrzeby dziecka są zaspokojone, nie musi już koncentrować się na walce „o swoje” i jest dużo spokojniejsze. Może skupić się na obserwacji świata i rozwoju. Uczy się również tego, że relacje z ludźmi są bezpieczne.
 
I tego nie da się zagwarantować w żłobku?
– Na pewno nie w takim stopniu, jak w relacji jeden na jeden z własną matką. W żłobku w grupie wiekowej do pierwszego roku życia jeden opiekun przypada często aż na piątkę dzieci. Później ta grupa robi się jeszcze większa. Wtedy trudno zarówno o reagowanie na większość potrzeb dzieci, jak i o budowanie intymnej relacji z opiekunem.
 
Ale czy tym opiekunem „jeden na jeden” koniecznie musi być mama? Nie może nim być babcia albo niania?
– To mogą być inne osoby niż mama, ale trzeba być ostrożnym przy ich wprowadzaniu. Żeby to nie był co chwilę ktoś inny, bo dziecko potrzebuje czasu, żeby poczuć się bezpiecznie w towarzystwie nowej osoby. Jeśli więc babcia czy opiekunka zostanie umiejętnie wprowadzona, to dobra odpowiedź na potrzeby dziecka jest możliwa.
Pamiętajmy też – to druga ważna rzecz – że po pierwszym roku życia przychodzi dla dziecka czas na naukę swoich granic, czyli tego, co może, co umie, a czego nie. Ten etap wymaga już większej cierpliwości i wrażliwości rodziców, by te granice pomóc dziecku odnajdywać. I znów tę potrzebę łatwiej zaspokoić w domu niż w żłobku, gdzie na jednego opiekuna w grupie wiekowej powyżej pierwszego roku życia przypada aż ośmioro dzieci.
 
A trzecia rzecz, której uczą się małe dzieci?
– To relacja z drugim człowiekiem. Przed trzecim rokiem życia dzieci nie rozumieją przebiegu rozstań. Dopiero później zaczynają rozumieć, że mama wychodzi i wraca. Do tej pory dla nich mama albo jest, albo jej nie ma. Kiedy więc relacja z matką wygląda tak, że ona raz jest, a zaraz potem jej nie ma, dziecko zamiast się rozwijać, koncentruje się na tym, by pilnować matki. To stąd biorą się potem te maluchy, które chodzą za mamą nawet do toalety. Gdy zaś ta relacja rozwija się w sposób przewidywalny dla dziecka, to stopniowo uczy się ono, że relacja z matką jest bezpieczna.
 
W żłobku nie ma na to szans?
– Na swój sposób nawet byłoby to możliwe, gdyby grupy dzieci były mniejsze. Gdy jednak o zaspokojenie swoich potrzeb walczy jednocześnie kilkoro dzieci, to w zasadzie jest to nie do zrobienia, a dzieci ciągle słyszą „nie teraz”, bo opiekunowie nie są w stanie naraz odpowiadać na pytania tylu maluchów. Dziecko, które wzrasta przy dużej zmienności opiekunów oraz przy ich słabej dostępności, może odczuwać niepokój i zacząć być zaborcze. Taka postawa w relacjach potrafi utrzymywać się długo, często także w dorosłości. Gdy bowiem przed trzecim rokiem życia ukształtuje się w nich właśnie taki wzorzec niestabilnej więzi, utrwala się nieufność do ludzi. Stąd mogą brać się ci dorośli, którzy w związkach nieustannie dopytują: „Czy ty mnie kochasz?”, „Nie zostawisz mnie?”.
 
Powiedział Pan, że jednym ze skutków posyłania dziecka do żłobka może być zaborczość. Jakie są inne możliwe konsekwencje?
–  Chodzi nie tyle o samą zaborczość, ile w ogóle o umiejętność budowania więzi, o ufność w relacjach z drugim człowiekiem. To pierwszy możliwy skutek.
Drugim, który pokazują badania, jest zaburzona świadomość własnych granic i umiejętność ich bronienia. Jeśli dziecko jako maluch uczy się, że nieustannie trzeba czekać i dostosowywać się do innych, to prawidłowo nie rozwija się w nim poczucie tego, co zależy od niego, a co nie, co może być jego decyzją, a co nie. W zamian buduje się nie do końca zdrowa podległość: nie jako gotowość do współpracy, ale właśnie przyzwyczajenie do ustępowania. Inne dzieci zamiast w stronę uległości, przechylają się w stronę silnego kontrolowania innych osób i w starszym wieku na przykład nie umieją się zgodzić na cudze zasady zabawy. Ma być tak, jak one chcą, a nie inaczej. Tymczasem im wcale nie chodzi o rządzenie całym światem, ale o chęć kontrolowania rzeczy, które się dzieją dookoła nich i bezpośrednio ich dotyczą.
 
Coś jeszcze?
– Trzeci obserwowany negatywny skutek jest tyleż istotny, co trudno wychwytywalny: niskie poczucie bezpieczeństwa. Gdy z powodu niestałej obecności opiekuna w tym wczesnym wieku dziecko nie wykształciło w sobie poczucia, że świat dookoła jest fajnym, bezpiecznym miejscem, w którym realizowane są jego potrzeby, może to kształtować w człowieku poczucie nieustannego zagrożenia czy pesymizmu. Może się to objawiać nastawieniem, że to, co robię, na pewno się nie uda, albo że to, co za chwilę mnie spotka, na pewno nie będzie dla mnie dobre.
 
Skoro więc nie żłobki, to co?
– Przede wszystkim widzimy dwa poziomy problemu, który mają obecnie rodzice małych dzieci. Pierwszy to problem finansowy, czyli zmartwienie o to, jak wyżyć z jednej pensji, jeśli jeden z rodziców zamiast pracować zostanie z dzieckiem w domu do trzeciego roku życia malucha. Tu naszą propozycją jest bon opiekuńczo-wychowawczy, który mógłby być wykorzystany jako wsparcie finansowe. Nie jesteśmy bowiem za całkowitą likwidacją żłobków, ale jesteśmy zwolennikami pozostawienia rodzicom wyboru.
 
A drugi?
– Odciążenie psychiczne tego opiekuna, który z dzieckiem jednak zostaje, czyli najczęściej mamy. Wcześniej o to odciążenie dbały społeczności, w których żyły rodziny: dziećmi zajmowali się nie tylko rodzice, ale i dalsza rodzina. Dziś z uwagi na duże rozczłonkowanie społeczeństwa, migracje zarobkowe czy coraz późniejsze rodzicielstwo, okazuje się to niemożliwe, bo rodziny albo nie ma w pobliżu, albo bliscy ze względu na wiek nie są w stanie pomóc. Dlatego tak ważne jest zapewnienie mamie wsparcia, możliwości odpoczynku od nieustannego zajmowania się dzieckiem. Dobrze funkcjonuje to już na Zachodzie, gdzie wiele publicznych instytucji, takich jak choćby muzea, biblioteki czy kawiarnie, daje przestrzeń dla rodziców z małymi dziećmi. To zapewniają też tzw. kluby mam, które w Polsce już powstają, ale których ciągle jest za mało.
 
Dla niektórych mam takim oddechem byłby choćby częściowy powrót do pracy.
– Tak, dlatego kolejnym rozwiązaniem są żłobki przyzakładowe albo większa elastyczność pracodawców wobec matek małych dzieci.
Inny pomysł to tzw. workspace’y dla mam, gdzie mogą wspólnie pracować, wymieniając się opieką nad dziećmi w ciągu dnia pracy. To jest prywatna inicjatywa, już obecna gdzieniegdzie w Polsce.
 



Jarosław Żyliński
Psycholog wychowawczy, autor książki Miłość i wychowanie. Prowadzi warsztaty i konsultacje dla rodziców. Współpracuje ze szkołami i przedszkolami

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki