Podczas gdy cały kraj debatował o strajkujących nauczycielach, miał miejsce dużo mniej zauważony strajk taksówkarzy. 8 kwietnia zablokowali oni ulice Warszawy, więc mieszkańcy stolicy bez wątpienia dowiedzieli się o ich proteście. Jednak poza nią przeszedł on bez większego echa.
Kierowcy taksówek wysunęli w stronę rządu trzy główne postulaty: skuteczniejszą egzekucję prawa wobec wszystkich podmiotów przewożących osoby, zaprzestanie prac nad ustawą, która zalegalizuje działalność części mobilnych aplikacji przewozowych, a także nowelizację ustawy transportowej. Pomimo że nazwa „Uber” nie pojawiała się wprost w postulatach taksówkarzy, wszyscy doskonale wiedzieli, że to właśnie w stronę tej kalifornijskiej korporacji wymierzone były ich działania.
Protest taksówkarzy może się wydawać hermetycznym wydarzeniem dotyczącym wąskiej grupy, jednak ma on dużo bardziej uniwersalne znaczenie. Taksówkarze jako pierwsi mierzą się z przemianami rynku pracy, które mogą niebawem zacząć dotykać także inne grupy zawodowe.
Obniżenie standardów
Właściciele aplikacji mobilnych, takich jak Uber czy dużo mniej znana Taxify, oficjalnie nie prowadzą żadnej działalności przewozowej. Aplikacje są według ich twórców tylko platformą łączącą osoby chcące dostać się w konkretne miejsce z osobami, które chętnie ich tam podwiozą. Ta narracja jest jednak fałszywa, gdyż Uber nie tylko łączy klienta z dostawcą usługi przewozowej, ale też ustala wszelkie zasady, na jakich transakcja się odbędzie. Z ceną włącznie. Można więc powiedzieć, że jest korporacją taksówkarską, która przyjmuje zamówienia poprzez kilka kliknięć w telefonie. Jednak dzięki lukom w prawie, które nie nadąża za zmianami technologicznymi, stosuje on standardy nieprzystające do krajowych norm.
Żeby zostać kierowcą Ubera, wystarczy mieć przynajmniej 20 lat oraz prawo jazdy od co najmniej roku. Trzeba też być niekaranym oraz prowadzić działalność gospodarczą. To drugie jednak jest do ominięcia, gdyż można się „podpiąć” pod działalność jednego z licznych partnerów Ubera, co wprost jest polecane na jego stronie. I to właściwie wszystko. Tymczasem kierowcy taksówek muszą mieć dodatkowo zaświadczenie o braku przeciwwskazań zdrowotnych i psychicznych do wykonywania zawodu taksówkarza, a także zdać egzamin z przepisów prawa miejscowego oraz topografii gminy, w której chcą świadczyć usługi. Partnerzy Ubera, pod których „podpina się” większość kierowców, miewają licencje na przewóz osób, jednak ich kierowcy już nie. W ten sposób zawód taksówkarza może wykonywać niemal każdy na maksymalnie elastycznej formie zatrudnienia, np. umowie-zlecenie.
Lex Uber
Mimo że Uber działa w Polsce już od dobrych kilku lat, dopiero teraz polski Sejm zmierzył się wyzwaniem, które rzuciła światu korporacja z Doliny Krzemowej. W kwietniu przegłosowano nowelizację ustawy o transporcie drogowym, zwaną potocznie Lex Uber. Legalizuje ona działanie aplikacji takich jak Uber czy Taxify, które będą mogły być teraz uznawane za rodzaj taksometru oraz kasy fiskalnej, jednak nakłada na ich właścicieli nowe obowiązki. Jakie? Spółki te będą uznawane za korporacje taksówkarskie, więc będą musiały się starać o posiadanie licencji, a także weryfikować, czy ich kierowcy posiadają uprawnienia do przewozu osób. Brak takich licencji może się skończyć otrzymaniem kary nawet do kilkudziesięciu tysięcy złotych.
Z drugiej strony nowelizacja obniżyła wymogi kompetencyjne oraz kapitałowe, które są stawiane przed kandydatami do uzyskania licencji taksówkarskiej. Ustawa daje też aplikacjom sporo czasu na dostosowanie – zacznie w pełni obowiązywać dopiero od 1 marca 2020 r. Taksówkarze, którzy wcześniej zainwestowali czas i pieniądze w naukę topografii oraz przepisów i zakup np. kas fiskalnych, mogą się czuć wykolegowani. Poza tym ustawa nie likwiduje głównych zagrożeń płynących z działalności Ubera i jemu podobnych. Co najwyżej nieco je cywilizuje i zamiast wolnoamerykanki będziemy mieli trochę mniej „dziki zachód”.
Drapieżna prekaryzacja
Po wprowadzeniu „Lex Uber” trudno mieć wrażenie, że sprawa została załatwiona. Tego typu aplikacje mobilne coraz odważniej wchodzą w kolejne obszary ekonomii, doprowadzając do obniżenia standardów zatrudnienia oraz poziomu usług. Branża przewozu osób to tylko jedna z wielu. Głośno jest głównie o niej, ponieważ to Uber odniósł jak na razie wielki sukces.
Owszem, aplikacje otwierają szerzej dostęp do niektórych zawodów, dzięki bezpośredniemu połączeniu klientów z usługodawcami bez pośrednictwa firmy zatrudniających tych drugich. Jednak w ten sposób wprowadzają pełną elastyczność wykonywania zadań, która likwiduje stabilność zatrudnienia. Trudno w takiej sytuacji w ogóle mówić o zatrudnieniu – jeśli model ekonomii Ubera rozleje się na inne branże, to rynek pracy zamieni się w zbiór rywalizujących ze sobą jednoosobowych przedsiębiorców. Do przeszłości przejdą dające pakiet socjalny etaty, które nie wytrzymają konkurencji z tańszymi okazjonalnymi transakcjami, które nie będą obciążone pełnymi składkami czy koniecznością utrzymania pracowników nawet wtedy, gdy zleceń jest mniej.
Jednak prekaryzacja, czyli pozbawianie pracowników bezpieczeństwa i stabilności, to nie jedyna cecha modelu Ubera. Drugą jest drapieżne konkurowanie bardzo niskimi cenami – tak zwane predatory pricing. W Ubera zainwestowano początkowo gigantyczną kwotę 11 mld dolarów, dzięki czemu może on sobie pozwolić na dumpingowe ceny, czyli poniżej poziomu opłacalności. Uber od lat przynosi regularne straty, jednak zysk obecnie nie jest dla niego istotny – chce on najpierw przejąć krajowe rynki niszcząc konkurencję. Gdy zdobędzie dominująca pozycję na rynku, zacznie samodzielnie decydować o cenach i odbijać sobie początkowe straty. Klienci nie odpłyną już wtedy do konkurencji, bo ta wcześniej upadnie.
Świat spod znaku Ubera
Jeśli więc firmy tego typu co Uber wygrają, to światowa gospodarka zmieni się w nowy feudalizm. Poszczególne obszary życia będą kontrolowane przez właścicieli platform, które będą łączyć klientów z usługodawcami. Będą one bezkonkurencyjne, gdyż będą forsowały bardzo niskie ceny, więc klienci chętnie będą z nich korzystać, nie zdając sobie sprawy, że kopią sobie grób. Spółki te będą przejmować większość zysków, a usługodawcy będą musieli się dostosować do narzucanych warunków, gdyż inaczej nie dostaną zleceń. Formalnie wciąż będzie można założyć własną platformę, jednak konkurowanie z takim gigantem jest niemal niemożliwe. Wystarczyć spojrzeć, jaką pozycję na rynku wyszukiwarek internetowych ma obecnie Google, a wśród portali społecznościowych Facebook. Jeśli nie chcemy obudzić się w takiej rzeczywistości, zacznijmy bardziej podejrzliwie patrzeć na Ubera i jemu podobnych.
RAMKA
Gig economy
Model ekonomiczny oparty na mobilnych aplikacjach, które promują okazjonalność świadczenia usług zamiast stałego zatrudnienia, nosi nazwę gig economy lub też on-demand econonomy (czyli „ekonomia na żądanie”). Uber jest najbardziej znanym przykładem, jednak działają one już w innych obszarach. Jedną z nich jest np. aplikacja Handy, która łączy osoby sprzątające z właścicielami mieszkań. Aplikacja Wolt, która niedawno połączyła się z Daily, zapewnia dowóz wybranego jedzenia przez jeżdżących pod nią dostawców. Na tej samej zasadzie działa Uber Eats. Aplikacja Task Rabbit pozwala skorzystać z drobnych usług naprawczych w domu (np. hydraulicznych), a Postmates to platforma, która może się stać konkurencją dla tradycyjnej poczty oraz kurierów. Powstają także platformy nieograniczające się do jednej branży. W Polsce powstała aplikacja Instant.Job, która umożliwia szukanie prac dorywczych wszelkiego rodzaju, które pojawiają się w okolicy miejsca zamieszkania. Jeśli ich popularność będzie wzrastać, stałe zatrudnienie odejdzie do lamusa.