Logo Przewdonik Katolicki

Modelarstwo: męskie robótki ręczne

Alicja Górska
fot. Patryk Bierski

Nie zrażają się tym, że po wielu miesiącach pracy w warsztacie samolot zamiast wzbić się w powietrze, pikuje w ziemię. Modelarstwo to dla nich wyzwanie i możliwość rywalizacji. A czasami spełnienie dziecięcych marzeń o byciu pilotem.

– Gdzieś przeczytałem, że z drutu robi się taki haczyk i że z tym model może polecieć. Tak zrobiłem z „Promykiem” – wspomina Ryszard Lewandowski, dziś prezes Pilskiego Klubu Modelarzy Lotniczych. – Kolega wypuścił, a ja miałem oczy jak piłeczki pingpongowe, bo faktycznie poleciał – wspomina po 50 latach od zdarzenia z iskrami w oczach pan Ryszard. – Samolot leci, to my w miasto za nim. Dobrze, że nie było noszenia – dopowiada.
 
To nie są zabawki
Siedziba klubu od trzech lat mieści się przy ul. Witosa w Pile. Pracownia znajduje się na dwóch kondygnacjach. Schodząc na niższą, na klatce schodowej można podziwiać modele wykonane w poprzednich latach. Część z nich już nie lata, bo albo silnik się zatarł i trzeba by go wymienić, albo był za ciężki, by się wzbić w niebo. Jest Fokker RC, a obok dwa do walki powietrznej z napędem elektrycznym. Jest też model Łosia, bombowca polskiej produkcji. Ten jest niedokończony, ale mimo to imponuje swoimi rozmiarami i sylwetką. Jakiś wojskowy, służący w Pile, pracował nad nim. On wyjechał, a model został.
Na innej ścianie zawieszone są dwa Spitfire’y, kopie brytyjskich myśliwców z czasów II wojny światowej, ważące po 2,5 kilograma każdy. Są to modele na uwięzi (czyli na linkach), u których skrzydła na czas transportu są demontowane. Mają silniki o mocy 10 cm3. Te modele są wykorzystywane podczas pokazów, bo są bezpieczne. Nie zdarzyło się nigdy, żeby obie linki pękły, a gdyby jedna pękła, to wówczas model się rozbija na wygrodzonym terenie. Inaczej w przypadku modeli ze zdalnym sterowaniem radiowym. Gdyby się coś popsuło podczas lotu nad głowami widzów, spadający model mógłby zabić człowieka.
Skonstruowanie takich modeli może zająć nawet półtora roku. Tu zostały wykorzystane głównie balsa (drewno dwukrotnie lżejsze od korka; wykonuje się z niego wręgi, czyli żeberka, fragmenty pokrycia płatów, stateczniki i części pokrycia kadłubów) i trochę laminatu, kryte bardzo drogimi farbami. To są modele redukcyjne, czyli odzwierciedlające samoloty, które istniały w rzeczywistości. Można wykonać nimi akrobacje, ale to duże wyzwanie dla osoby nawigującej, żeby utrzymać na linkach samolot w czasie manewrów.
Na niższej kondygnacji pracują wyczynowcy, zawodnicy z licencjami. Tam już zawieszone są kolorowe skrzydła szybowców, wykonanych według najnowszych technologii. Te samoloty biorą udział w zawodach i wygrywają. Natomiast na wyższej kondygnacji jest sala dla uczniów, młodych adeptów modelarstwa. Stoi ogromny stół montażowy, przy którym może jednocześnie pracować kilkanaście osób. W klubie jest 23 modelarzy, a sportowców jest sześciu.
 
Minutnik w kadłubie
Z tej pracowni wychodziły przeróżne modele samolotów, m.in. modele swobodnie latające z napędem gumowym lub silnikowym, modele na uwięzi silnikowe, szybowce. Ich wartość sięga od 30 do kilku tysięcy złotych, ale na rynku można kupić też takie za kilkanaście tysięcy złotych, w zależności od wielkości i materiałów, z których zostały wykonane.
Najczęściej stosuje się balsę, sklejki lipowe, styrodur, włókno szklane o gęstości 25 gramów na metr oraz rurki węglowe i żywicę epoksydową. Materiały muszą być lekkie, ale wytrzymałe.
Każdy modelarz ma swoje patenty w konstruowaniu samolotów. Pan Ryszard opowiada, że przed wieloma laty w kadłubach modeli montował mechanizmy z minutników, używanych do gotowania jajek. – Któregoś razu podczas zawodów kolega przychodzi do mnie i mówi, że obudził go jakiś budzik. Powiedziałem mu, że to minutnik w modelu, to potem wszyscy modelarze podchwycili ten pomysł, bo inne wyłączniki były trudno dostępne – wspomina pan Ryszard.
Eugeniusz Żmuda, który z zawodu jest lekarzem endokrynologiem, przygodę z modelarstwem rozpoczął kilka lat po wojnie. – W tamtych latach modele wykonywało się scyzorykiem z jakiś listewek. To była wówczas prymitywna technologia – wspomina pan Eugeniusz. Ponad 80-letni pasjonat nie uprawia co prawda modelarstwa sportowego, ale do dziś angażuje się w działania klubu i nadal spędza sporo czasu w swoim warsztacie, gdzie skleja modele. Uważa, że to hobby jest wymagające, bo potrzebna jest szeroka wiedza specjalistyczna. Od kiedy pojawiła się aparatura do zdalnego sterowania, to trzeba mieć pojęcie w dziedzinie informatyki, a nie tylko elektroniki czy techniki.
– Największa trudność w modelarstwie to jest dokładność – przyznaje lekarz. Sam bardzo lubi prace ręczne i wolny czas spędza, jeśli nie na czytaniu literatury medycznej, to w warsztacie, gdzie znajduje się już kilkadziesiąt modeli oraz 50 par skrzydeł, mała tokarka, pracownia elektroniczna z oscyloskopem, mierniki itd. – Staramy się, żeby model był ładny, tak jak zachwycamy się ptakami na niebie. Ale najważniejsze jest to, żeby latał – wyjaśnia pan Eugeniusz.
 
Samolot z gazety
Ryszard Lewandowski modelarstwem zaczął się zajmować od 15. roku życia. – Kupiłem w kiosku „Modelarza”. Zafascynowało mnie to, że rysunki opublikowane w tej gazecie można przeczytać. Nie potrafiłem wtedy tego, ale jak trafiłem do technikum mechanicznego, to się nauczyłem – opowiada. Po lekturze kilku numerów, chciał już coś sklejać, więc w takiej przybudówce bez światła zorganizował sobie stolik i na nim zaczął wykonywać pierwsze modele. – Pierwszy model zrobiłem według swojego pomysłu. Żeberka wykonałem z kartonu i pokryłem je ortalionem. Reszta z listewek półcentymetrowych, bo innych nie było – wspomina. Potem postanowili z kolegą puścić model z pierwszego piętra. – Kolega czekał na dole. Jak puściłem samolot, to mało go nie zabiłem, bo model był za ciężki. Pikował w dół prosto na niego – opowiada pan Ryszard. I tak sam się uczył modelarstwa, bez instruktora, tylko z książek i prasy. – Jak dorwałem jakąś książkę na temat lotnictwa czy modelarstwa, to już koniec, noc była nieprzespana – wspomina, dodając, że w nauce orłem nie był.
Kolejne modele miały już stery na krążenie, ale i tak uciekały, m.in. na teren Wyższej Oficerskiej Szkoły Samochodowej, a tam ogrodzenie i wartownicy. – Raz utknęliśmy na tej wartowni prawie trzy godziny – opowiada pan Ryszard. Jeden z żołnierzy przetrzymał ich pod zarzutem działań szpiegowskich. Dopiero po zmianie warty szesnastolatkowie zostali wypuszczeni. Dzięki innemu modelowi szybowca o nazwie „Delfin” młody adept modelarstwa zrozumiał, co to jest noszenie, bo model po wyholowaniu nie chciał lądować i uciekł bezpowrotnie.
Te ucieczki modeli zdarzają mu się do dziś. Rok temu podczas Pucharu Polski w Krośnie jeden z nich odleciał 30 kilometrów. Pan Ryszard zawsze na ich skrzydłach zapisuje swój numer telefonu. Mówi, że wierzy w ludzi i jeśli model wyląduje, gdzie ludzie chodzą, to samolot do niego wraca. Tak było i po tych zawodach. – Już po trzech dniach zadzwoniła kobieta i opowiada, że jej tato kosił trawę i znalazł samolot. Mężczyzna chciał go dać wnukom, ale jej mąż powiedział, że to nie jest zabawka i żeby zadzwoniła pod numer telefonu podany na modelu – opowiada pan Ryszard. Dlaczego uciekają? – To się zdarza, gdy jest awaria w modelu. Tu było mechaniczne sterowanie i jeden z trybów zaciął się, przez co nie zadziałał wyłącznik. Wtedy samolot leci, dopóki go wiatr niesie – tłumaczy.
 
Miotełka i szufelka
– Urodziłem się na wsi i w tamtym czasie mało było propozycji dla dzieci. Nawet nie było harcerstwa – wspomina Eugeniusz Żmuda. Kiedy był w czwartej klasie podstawówki, na zajęciach praktyczno-technicznych nauczyciel pokazał im takie proste plany modelu samolotu z napędem gumowym. Wykonali go zespołowo i chociaż lot tego modelu nie był szczególnie imponujący dla niego, to wystarczyło, by się tym zafascynował. Swoje zainteresowania godził ze studiami medycznymi w Poznaniu. Pierwszy model samodzielnie wykonał trzy lata po dyplomie. Potem otworzył modelarnię lotniczą w Trzciance koło Piły, gdzie zamieszkał z żoną po studiach. W latach 60. technologia była dość prosta, używano drewna, papieru japońskiego. Najdłużej pracował przy modelu redukcyjnym SZD-30 „Pirat”, polskiego szybowca o rozpiętości skrzydeł 3 m i wadze kilku kilogramów. Praca nad danym modelem zajmuje mu około 50–70 godzin.
Najgorsza chwila to pierwszy lot modelu. Czasami kończy się on już na etapie holowania. – Te niedokładności zawsze mogą się zdarzyć. Tylko że one potem owocują tym, że model skręca aż za chętnie w jedną stronę, a w drugą wcale, albo podczas lotu zaczyna się przechylać, wpada w korkociąg i dramatycznie ląduje. Wtedy przydają się tylko miotełka i szufelka – tłumaczy pan Eugeniusz. Niektórzy się zniechęcają, ale nie on. – To jest realizacja marzeń i trzeba być wyjątkowo upartym, kiedy konstruuje się model według własnej koncepcji – wyjaśnia pan Eugeniusz. – Modelarstwo nie jest dla bezmyślnych. Czasami trzeba modyfikować daną koncepcję, przerabiać model, a więc wymaga to dużego zaangażowania intelektualnego – dopowiada.
Dziś swoją wiedzą i umiejętnościami pan Eugeniusz dzieli się z młodzieżą i dziećmi, którzy trafiają do klubu. – Hobby dla siebie to za mało – uważa pan doktor. – Dzielenie się wiedzą i doświadczeniem to jest prawie obowiązek, a nawet jakiś rodzaj szlachetności – wyjaśnia. – Jest mi trochę smutno, że my ciągle jesteśmy na etapie uzasadniania modelarstwa jako elementu wychowania, edukacji młodzieży – przyznaje lekarz.
 
Garażowe majsterkowanie
– Podoba mi się modelarstwo, bo w pracy zawodowej, a jestem informatykiem programistą, poza komputerem nie widać rezultatów mojej pracy – mówi Hubert Niezborała. – Lubię wyzwania, a tu niuanse decydują o tym, czy model lata, czy też nie. Ciągle człowiek się przy tym czegoś uczy – dopowiada. Modelarstwem zaraził się w dzieciństwie od swojego wujka, który wykonywał modele statków. Będąc jeszcze w szkole średniej, budował takie modele z kartonów. Ale w czasie studiów i potem pracy zawodowej zaniechał tej pasji. Powrócił do modelarstwa rok temu za sprawą 9-letniego syna. – Chciałem mu zaproponować coś innego niż siedzenie przed komputerem czy telefonem – opowiada pan Hubert. To zaczęli sklejać wspólnie kartonowy model samolotu. Pomysł okazał się trafiony, więc kolejnym krokiem było zapisanie syna na zajęcia z modelarstwa prowadzone w Młodzieżowym Domu Kultury w Trzciance.
Jednym z pierwszych modeli skonstruowanych przez pana Huberta był samolot z napędem elektrycznym. Model niestety po kilkunastu próbach rozpadł się, bo jak przyznaje z pokorą, zabrakło mu umiejętności sterowania i wyważania. Kolejny model samodzielnie wykonany testował tydzień temu. – Pierwszego dnia testów puszczaliśmy go z synem i teściem kilka razy i pięknie szybował, ale następnego dnia coś się przestawiło i kraksa – wyjaśnia. Model jest więc w połowie rozebrany. Do naprawy ma jedno skrzydło, statecznik poziomy i poszycie statecznika. – Będzie co robić przez tydzień w garażu – dodaje pan Hubert. To właśnie garaż zaadaptował z synem na ich prywatną modelarnię. Samochód parkowany jest na zewnątrz, a ojciec z synem sporo czasu spędzają teraz w garażu, by kleić swoje kolejne modele.
 
Wyścig zbrojeń
W klasach F1 modelarstwo w Polsce zaczęło umierać. Powód? – W klasie tych modeli można powiedzieć, że panuje wyścig zbrojeń, czy to w modelach na napęd gumowy czy silnikowy. Są warte nawet kilkanaście tysięcy złotych, za co można przecież kupić używany samochód osobowy – wyjaśnia pan Ryszard. Najlepsze modele powstają w Rosji i na Ukrainie, gdzie konstruktorzy mają dostęp do najnowszych materiałów i technologii. Ale nie wszystkich stać na tak drogie modele, stąd pan Ryszard wnioskował do komisji modelarskiej o wprowadzenie do rozgrywek klasy F1A Standard, gdzie startują modele składające się z podstawowych materiałów, czyli tańsze. Pomysł został zaakceptowany przez Aeroklub Polski. I Mistrzostwa Polski w tej klasie w tym roku w lipcu zorganizuje Pilski Klub Modelarzy.
Jak się porozmawia z modelarzami, którzy od wielu lat się tym zajmują, większość przyznaje, że w dzieciństwie marzyli o byciu pilotami. Te marzenia trudno było zrealizować, więc wielu z nich je spełnia, nawigując samoloty z lądu. – Mamy kilku wychowanków, którzy zaczynali przygodę z lataniem, zajmując się modelarstwem, a dziś pracują w liniach lotniczych – dodaje pan Ryszard.
Ryszard Lewandowski ma na swoim koncie sporo sukcesów sportowych, m.in. tytuł Mistrza Polski w szybowcach, Wicemistrza Polski, a w ubiegłym roku indywidualnie tytuł Wicemistrza Polski w Lesznie, a zespołowo w klasie F1A wygrali brązowy medal. Natomiast w klasie F1A Standard zdobył srebrny medal. W klasyfikacji Pucharu Polski pod koniec ubiegłego roku był najlepszy. – Gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że w wieku 66 lat stanę na pudle Mistrzostw Polski, to bym nie uwierzył, ale tak się stało – mówi pan Ryszard. Przekonuje, że modelarstwo dla siebie samego albo wystawowe to nie jest dla niego. On musi się z kimś mierzyć. – Rywalizacja, współzawodnictwo jest dla mnie w tym najbardziej pasjonujące. W modelarstwie, podobnie jak w życiu, nie można się poddawać. Życie to jest ciągle walka. W modelarstwie kiedy coś nie zadziała, to trzeba szukać innych rozwiązań – przekonuje.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki