A wszystko po to, aby nas zbawić, wziąć na siebie to, co nasze, co złe, co przeczy miłości.
Na Wielki Tydzień przygotowaliśmy kilka tekstów opowiadających o ludzkiej nadziei poddawanej próbie. Są to historie uczuć ludzi, którzy cierpią. Którzy również nie rozumieją, podążając myślami w kierunku niewiadomej. Nie po to, aby tylko podkreślić ich dramat. Chcieliśmy raczej odszukać w ich przeżyciach znaki obecności Chrystusa opuszczonego. Zobaczyć z bliska to połączenie serc: Zbawiciela i człowieka.
Jeśli Bóg zbawia przez współcierpienie – i to cierpienie, które mogło mieć u swoich korzeni grzech – to tym bardziej rozumiem papieża Franciszka, który prowadzi Kościół do większego współuczestnictwa w cierpieniu świata. Bo to oznacza odwagę bycia bliżej ludzi, którzy cierpią także z powodu własnej winy, niepoukładanego życia, skrzywdzenia czy wręcz straconej wiary, że dobro, nawet jeśli trudne, w końcu przynosi szczęście. To oni potrzebują towarzyszenia, które pozwoli im odkryć, że Bóg naprawdę ich kocha i że Kościół chce ich dobra. Nawet wtedy, gdy jeszcze nie są w pełni przekonani, aby tego Kościoła słuchać. To oni potrzebują miłości, i to miłości najtrudniejszej: wyprzedzającej ich nawrócenie. Miłości, jaką okazał nam Chrystus, który „umiłował nas, gdy byliśmy jeszcze grzesznikami”.
Do takiej miłości wzywa Franciszek. Miłości trudnej, wymagającej. Jeśli więc ktoś chce dzisiaj wszczynać alarm w Kościele przeciwko papieżowi, niech najpierw zapyta siebie, czy na taką miłość go stać. I czy rzeczywiście swoim alarmem przyczynia się do zbawienia świata.