Mniej sklepów z alkoholem i zakaz jego sprzedaży w godzinach nocnych – na takie rozwiązania pozwala samorządom nowa ustawa o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi. Jak Pan je ocenia?
– Pozytywnie, chociaż to oczywiście dalece zbyt mało. Nowelizacja odpowiada głównie na potrzeby samorządów, które z pewnymi problemami sobie nie radziły. Myślę tutaj o zbyt dużej liczbie sklepów z napojami wyskokowymi w centrach miast i odbywających się przed nimi nocnych awanturach. Na początku lat 90. odwiedziłem jako pełnomocnik wojewody pewną gminę. Jej władze przymierzały się do gwałtownego zwiększenia liczby punktów z alkoholem. Miałem poważne obawy, ostrzegałem. Mimo to rada gminy zdecydowała się na radykalny krok: jedną decyzją zwiększyła liczbę takich punktów w mieście z 30 na… 300. Żegnając się, zapowiedziałem, że będzie to źródłem wielu kłopotów. Moje przewidywania sprawdziły się już w ciągu dwóch tygodni. Od tamtego czasu miasto boryka się z rozmaitymi problemami alkoholowymi. Ponieważ je lubię, wstrzymam się z podawaniem jego nazwy, ale w pewnym sensie wiele samorządów popełniło podobne błędy. Stąd inicjatywa zmiany prawa w kierunku wprowadzenia pewnych ograniczeń.
Jak skuteczne w walce z problemami alkoholowymi jest wprowadzanie takich ograniczeń?
– Obniżenie spożycia osiąga się poprzez zwiększanie ceny alkoholu i ograniczenia w jego dostępności. To kanon wiedzy o profilaktyce.
Kiedy w Związku Radzieckim za rządów Michaiła Gorbaczowa ograniczono nieco dostępność alkoholu, to natychmiast o kilka lat (!) wydłużył się średni czas życia tamtejszych mężczyzn, znacznie niższy niż u radzieckich kobiet, głównie z powodu pijaństwa. Ten efekt przypisywano właśnie ograniczeniu podaży alkoholu.
Z kolei Szwecja na początku XX w. zmagała się wręcz z katastrofą alkoholową: pito wtedy znacznie więcej niż u nas obecnie. Zatrwożone władze wprowadziły ostre ograniczenia w postaci tzw. systemu Bratta. Obywatel pobierał w gminie specjalną książeczkę (jeśli sprawiał problemy, to mu jej nie wydawano) i za każdym reglamentowanym zakupem dostawał stempel od sprzedawcy. Ograniczono też skrajnie liczbę punktów sprzedaży alkoholu. Szwedów to uratowało. Przez dziesięciolecia ich sytuacja była stabilna, pili wyraźnie mniej niż Polacy. Gdy wstąpili do Unii Europejskiej, wymuszono na nich liberalizację systemu i spożycie od razu podskoczyło.
Wróćmy do Polski. Powiedział Pan, że nowe przepisy to „dalece zbyt mało”. Co jeszcze powinniśmy zrobić?
– Opis kolejnych kroków przynosi ostateczna wersja Narodowego Programu Trzeźwości, która ma być ogłoszona w Tygodniu Modlitw o Trzeźwość Narodu (13 lutego, a więc już po zamknięciu tego numeru „Przewodnika” – red.). Jest to obszerny dokument z propozycjami działania na najbliższe 25 lat, bo tyle czasu moim zdaniem potrzebują naprawdę poważne programy.
Na obecną sytuację „pracowaliśmy” przez dziesięciolecia. Wystarczy powiedzieć, że średnie roczne spożycie na głowę w Polsce wzrosło z trzech litrów czystego alkoholu w latach 50. do ponad dziewięciu litrów w końcu lat 80. Pijaństwo ma związki z naszą trudną historią, dlatego tu nie ma łatwych rozwiązań. Musimy jako naród nauczyć się na nowo trzeźwości.
Tylko jak?
– Nie wiem czy Pan wie, że wielu z nas świeci przykładem umiaru. Trzeba ich wypromować. Kilkanaście procent Polaków to abstynenci, a trzy czwarte pije w sposób umiarkowany. Oni nie są problemem. Kłopoty sprawia kilkanaście procent osób, które nadużywają alkoholu. Proszę sobie wyobrazić, że 40 proc. pijących Polaków wypija tylko 4 proc. całego alkoholu. Inna, licząca 5 proc. grupa konsumentów to „przodownicy pracy”, którzy wypijają… ponad połowę alkoholu. Ci „alkoholowi stachanowcy” narzucają reszcie złe obyczaje.
Czeka nas naprawdę duża praca samowychowawcza. Ale bez ograniczeń w reklamie alkoholu, jego dostępności, bez podniesienia cen nie damy rady niczego zmienić.
Bardzo dużo mówi Pan o ograniczeniu dostępności alkoholu. Trzeźwości nie da się nauczyć bez takich środków?
– Ważne są i jedne, i drugie działania. One powinny być prowadzone równolegle. To zresztą zakłada Narodowy Program Trzeźwości. Jeśli chodzi o ograniczenie podaży, to już mówiłem. Jeśli zaś chodzi o ograniczenie popytu, konieczna jest systematyczna edukacja, a także powszechna profilaktyka dla młodzieży i, co chyba jeszcze ważniejsze, jej rodziców. Dobrze, gdyby udało się z tym dotrzeć do wszelkich decydentów, którzy nie zdają sobie sprawy, jak poważne skutki społeczne wiążą się z plagą pijaństwa. Celowo nie mówię „plagą alkoholizmu”, bo uzależnienie to tylko jeden ze skutków nadużywania alkoholu. Wszyscy potrzebujemy pewnego rodzaju „oświecenia alkoholowego”. Bo wszyscy cierpimy i tracimy.
Krzysztof A. Wojcieszek
Doktor habilitowany nauk społecznych w dyscyplinie pedagogika, profesor nadzwyczajny Pedagogium Wyższej Szkoły Nauk Społecznych w Warszawie, biolog molekularny i filozof. Specjalista w zakresie uzależnień i zachowań ryzykownych młodzieży, profilaktyki patologii społecznych i psychologii i pedagogiki w nurcie chrześcijańskim. Członek Zespołu ds. Apostolstwa Trzeźwości przy Konferencji Episkopatu Polski. Jeden z organizatorów Narodowego Kongresu Trzeźwości i twórca projektu Narodowego Programu Trzeźwości
Co się zmieni?
Celem nowych przepisów jest ograniczenie dostępności napojów alkoholowych. W jaki sposób? Do tej pory samorządy, określając liczbę punktów sprzedaży takich napojów, w limicie nie uwzględniały sklepów handlujących piwem i alkoholem do 4,5 proc. (według statystyk to właśnie po piwo najczęściej sięgają Polacy). Teraz limitem mają zostać objęte wszystkie napoje alkoholowe, a rada gminy (miasta) będzie mogła określić maksymalną liczbę zezwoleń na sprzedaż alkoholu na swoim terenie. Ponadto będzie mogła też wprowadzić ograniczenia, a nawet zakazać sprzedaży napojów alkoholowych, między godzinami 22.00 a 6.00.