Chłoporobotnik prosto z kieszeni szynela wyciąga zwitek pogiętych, zabrudzonych banknotów, niezgrabnym ruchem odlicza kilka z nich i podaje ekspedientce. Po chwili w tej samej kieszeni ląduje „pół litra”. Chyba każdy, kto pamięta czasy PRL, zna ten obrazek. W komunistycznej Polsce picie wódki urosło do rangi symbolu jednoczącego wspólnotę. Alkoholizm tamtego okresu przekroczył nawet pijaństwo osławionych czasów saskich, wtedy bowiem regularnie upijała się tylko szlachta, a teraz – poważna część narodu. Co więcej, pijaństwo mas stało się de facto poważnym czynnikiem wspierania socjalistycznego budżetu.
Rozpijał nas sam model państwa
Państwowy Monopol Spirytusowy (PMS) nie był wynalazkiem komunistów, powstał zaraz po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Jednak w II RP wódczany monopol spełniał, przynajmniej do pewnego stopnia, nałożoną mu rolę regulatora spożycia napojów alkoholowych. Państwo dostarczało spirytusu prywatnym gorzelniom, które produkowały na ogół dobrej klasy wyroby wódczane. Wódka nie była tania i stanowiła rodzaj produktu luksusowego. Oczywiście pijaństwu to nie zapobiegało, utrzymywało jednak jego skalę w ryzach europejskiej normalności. Pod koniec lat 30. przeciętny dorosły polski obywatel wypijał rocznie 1,5 litra „państwowego” spirytusu.
Po wojnie państwo przejęło całość produkcji napojów alkoholowych, likwidując prywatne gorzelnie. Zgodnie z komunistyczną doktryną produkcję spirytusu potraktowano jako obszar strategiczny, na którym ludowe państwo pełni rolę monopolisty. Równolegle rozpoczęto szeroko nagłośnioną walkę z bimbrownictwem, które przybrało masowy rozmiar w dobie niemieckiej okupacji. Bimbrownictwo zwalczano bardziej z powodów ideologicznych niż gospodarczych, gdyż nie mogło ono stanowić realnej konkurencji dla państwowego monopolu. W 1947 r. PMS wyrabiał już 13 proc. państwowego budżetu i odsetek ten wzrastał z roku na rok. Wzrastało też spożycie – to oficjalne, obejmowane statystykami. Tuż po wojnie wynosiło ono niewiele ponad 2 litry na głowę statystycznego dorosłego obywatela, jednak do 1956 r. odsetek ten wzniósł się w górę do poziomu 3,2 litra. W 1965 r. wynosił już 4,1 litra, a zaledwie pięć lat później już 5,1 litra na głowę. Przychody ze spożycia napojów alkoholowych (które już w carskiej Rosji określono mianem pijanego budżetu) stały się realnym i poważnie traktowanym filarem PRL-owskiej gospodarki.
Oficjalnie państwo walczyło z alkoholizmem. Prowadzono antyalkoholowe kampanie propagandowe (nieskuteczne), uruchomiono sieć ośrodków terapeutycznych, tzw. odwykówek (o wiele za skromną w stosunku do potrzeb), a nawet wprowadzono oryginalny środkowoeuropejski wynalazek w postaci izb wytrzeźwień. Jednakże w większości były to działania pozorne, gdyż do pijaństwa zachęcała Polaków sama struktura państwa. Gospodarka tzw. realnego socjalizmu była gospodarką chronicznego niedoboru podstawowych towarów konsumpcji. W tej sytuacji ludność, niewierząca w sens oszczędzania w państwie komunistycznym, nadwyżki zarobionej gotówki lokowała w zakupach butelek z czerwoną kartką.
Walka o byt narodu
Na torze tej równi pochyłej pojawiła się jednak istotna przeszkoda: stała się nią działalność Kościoła. Księża zawsze ostrzegali naród przed zgubnymi skutkami pijaństwa, jednak ich napomnienia skutecznie zagłuszał hałas „socjalistycznej produkcji”, po godzinach której statystyczny pracownik ruszał na zasłużony i suto zakrapiany odpoczynek. Prymas Stefan Wyszyński potrafił przenieść tę mało słyszalną narrację w nowy wymiar walki o wewnętrzną suwerenność Polaków. Jasnogórskie Śluby Narodu, złożone w 1956 r., jak również program Wielkiej Nowenny Tysiąclecia (1957–1966) zawierały wyraźny postulat wyrzeczenia się pijaństwa, gdyż ono nie tylko rujnuje zdrowie i osobistą moralność, nie tylko rozbija rodziny, ale też – i nawet przede wszystkim – czyni bezwolną i podatną na zło całą narodową wspólnotę. Ten przekaz miał też swoje drugie dno: rozpija nas państwo, niesuwerenne i narzucone przez sowieckiego zaborcę. Tego głośno nikt w Kościele nie mówił, ale wszyscy i tak wiedzieli, o co chodzi.
To była nowa jakość w antyalkoholowej kampanii. Tu nie chodziło już tylko o moralność – w tej wizji walka z alkoholizmem stawała się zmaganiem o narodowy byt Polaków. Była to też walka o model polskości. Promotorzy akcji trzeźwościowej nie skupiali się na potępieniu ewidentnych skutków nadużycia alkoholu, lecz odważyli się wystąpić przeciw obyczajowości, która zdążyła się już w powojennej Polsce zakorzenić, a która „towarzyskie” picie wódki traktowała jako jedynie obowiązujący sposób afirmowania polskiego życia we wspólnocie. Władza potraktowała to wyzwanie poważnie, rozbijając w 1960 r., po trzech latach istnienia, trzeźwościową krucjatę ks. Franciszka Blachnickiego. Na dłuższą metę trudno było jednak komunistom zwalczać odradzający się ruch trzeźwościowy, gdyż nie mieli do tego propagandowych narzędzi. Wszak oni także „walczyli” z alkoholizmem!
Przesilenie
Kolejnym wyzwaniem dla uczestników kampanii trzeźwości stała się dekada „dobrobytu” pod rządami Edwarda Gierka (1970–1980). Zaciągnięte na Zachodzie kredyty spowodowały gwałtowny wzrost konsumpcji, co odbiło się także na wzroście spożycia alkoholu. Polacy mieli już co kupować, a nawet jeśli nie mieli za dużo, to i tak niepomiernie wzrosły ich apetyty. Niestety, model towarzyskiego przymusu picia nakłaniał ich do równoległego zwiększania nakładów na alkohol.
Jednocześnie akcja antyalkoholowa, której apogeum stało się powołanie w 1979 r. ogólnokrajowej Krucjaty Wyzwolenia Człowieka (dzieło niezmordowanego ks. Blachnickiego), zataczała coraz większe koła, szczególne wśród młodzieży. Jej efektem stało się bezprecedensowe w dziejach powojennej Polski wydarzenie: latem 1980 r. komitety strajkowe rodzącej się „Solidarności” wprowadziły na terenie zakładów, obok Mszy św. z udziałem robotników, bezwzględną prohibicję. Załogi (owi rozpici robole, jak przedstawiali ich partyjni aparatczycy) karnie się temu zarządzeniu podporządkowały. Duch trzeźwości powiał wtedy nad całym narodem. Odbiło to się na realnym spadku spożycia, zmalała też liczba przestępczych incydentów z udziałem osób pijanych.
Generał Jaruzelski, dławiąc w rok później „Solidarność”, postanowił po swojemu rozprawić się z polskim alkoholizmem. Wprowadził limitowaną sprzedaż napojów alkoholowych (słynne kartki na wódkę), mocno ograniczył też liczbę punktów sprzedaży. W Polsce Jaruzelskiego nie wolno było także handlować alkoholem przed godziną 13.00.
Wszystkie te zabiegi, choć pozornie zdecydowane, a nawet drastyczne, okazały się nieskuteczne, podobnie jak nieskuteczną była wcześniejsza „walka” z alkoholizmem za pomocą krzykliwych plakatów i sieci izb wytrzeźwień. Ludzie, którym odebrano nadzieję życia w wolnym kraju, wrócili do pijaństwa. Niedobór etanolu, dostarczanego limitowaną drogą oficjalną, uzupełniano poprzez niebywały rozwój nielegalnej produkcji prywatnej (z imponującą liczbą ponad 150 tys. bimbrowni w połowie lat 80). W 1989 r. statystyczne spożycie spirytusu per capita dorosłego Polaka osiągnęło już, nienotowany wcześniej, poziom 8,6 litra. Po raz kolejny okazało się, że klucz do rozwiązania problemu społecznego alkoholizmu leży nie w dostępności towarów, nie w takich czy innych zarobkach, lecz w sercu człowieka. Kiedy temu sercu nie daje się odpowiedniego pokarmu, ręka sięga po butelkę.
Odzyskanie wolności w 1989 r. potwierdziło ten mechanizm. Po relatywnym spadku poziomu pijaństwa w pierwszych, wypełnionych nadzieją latach III RP, obserwujemy nadal jego stopniowy wzrost. Dzieje się tak, bo nikt, włącznie z Kościołem, nie prowadził w tych latach akcji motywującej Polaków do zerwania z pijaństwem. Akcji z wizją, na miarę tej, której patronowali prymas Wyszyński i ksiądz Blachnicki.