Może dlatego, że przyzwyczajamy się już do czarnych statystyk, które jeżą włos na głowie cudzoziemcom, ale nie nam. Oto podczas tegorocznego, świątecznego weekendu na początku listopada w wypadkach zginęło 50 osób, poważnie rannych zostało 508. Na naszych drogach śmierć ponosi rocznie około 3 tys. osób, a policja zatrzymuje każdego roku ponad 100 tys. pijanych kierowców.
Nadziwić się nie mogę, z jakim spokojem nauczyliśmy się przyjmować te dane. Przecież gdyby w jakiejś katastrofie zginęło 50 osób ogłoszono by – i słusznie – żałobę narodową. Tymczasem kilkadziesiąt osób ginących w weekend na drogach nie wywołuje nawet cienia refleksji w tym kierunku.
Dlaczego właściwie nie może być u nas tak, jak np. w Szwecji? Tam skrupulatnie przestrzega się przepisów, a znaki ograniczające prędkość po prostu na kierowców działają, bo tam każdy wie, że znak postawiono dla jego dobra. U nas zaś panuje głęboka wiara, że ograniczenia są dla frajerów. Przesadzam? To spróbujcie Państwo przejechać jakiś dłuższy nieco kawałek drogi, stosując się dokładnie do znaków ograniczających prędkość. Trzeba sporej determinacji, by ignorować wyrażane różnymi sposobami (światła, klakson, gesty) oznaki zniecierpliwienia – tym bardziej natrętne, im bardziej wypasioną furą porusza się pogromca drogowego frajerstwa.
Kilka tygodni temu po raz kolejny obchodzono Światowy Dzień Pamięci Ofiar Wypadków Drogowych. Szczególnie uroczyście w Zabawie koło Tarnowa, gdzie przy tamtejszym kościele znajduje się poświęcony im pomnik. Ale powinien on skłaniać nie tylko do zadumy nad życiem i cierpieniem ofiar i ich rodzin. Bo w gruncie rzeczy to także monument polskiej głupoty i braku elementarnego szacunku dla bliźniego. Dlatego jeśli chcemy mienić się narodem chrześcijańskim, pomnik ten nie powinien dawać nam spokoju, lecz wciąż skłaniać do przemyślenia czy rzeczywiście na takie miano zasługujemy.
Ktoś powie, że bezpodstawnie popadam w pesymizm, bo z naszego fatalnego zachowania na drogach nie da się wprost wyprowadzić równie smętnego wniosku co do stanu naszej wiary. Ale to błędne rozumowanie. Dlaczegóż bowiem mielibyśmy wyłączać tę sferę życia, jaką jest ruch drogowy, z wymogu stosowania norm, do jakich zobowiązani jesteśmy jako chrześcijanie? Przecież takich sfer „religijnie neutralnych” dla chrześcijanina nie ma, po prostu. Ponadto nasze drogowe barbarzyństwo świadczy nie tylko o „jakości” wiary, ale też wystawia jak najgorsze świadectwo naszej kondycji mentalnej, psychicznej, duchowej.
Myślę więc, że nam, Polakom, przydałaby się jakaś zbiorowa terapia. Bo zachowania na drodze to papierek lakmusowy naszego stosunku do rodaków. Jeśli chcemy uchodzić za naród dumny i oczekujemy, że świat będzie nas szanował, musimy najpierw zacząć od szacunku wobec siebie tu, na miejscu, w ojczyźnie. Zacznijmy na przykład od dróg. Co Państwo na to?