Logo Przewdonik Katolicki

Teatr jak kino 3D

Alicja Górska
FOT. PATRYK BIERSKI

Przekraczając progi teatru lalki, wkracza się w świat wyobraźni, gdzie przedmioty poruszają się i opowiadają historie. Drewniane ramiona lalek przytulają, szmaciane usta się śmieją, a w ich głowach, mimo że ze styropianu, kłębi się wiele myśli.

Państwowy Teatr Lalki Tęcza w Słupsku znajduje się w centrum miasta. Przechodząc obok, można w kilku gablotach obejrzeć lalki teatralne z poprzednich spektakli. Chodzi o to, by je przypominać kolejnym pokoleniom mieszkańców, ale też by zachęcać do odbioru sztuki, nawet przypadkiem. Od dnia założenia teatru przygotowano tu ponad 220 premier, a to oznacza, że powstało tu około 3 tys. lalek. Większość z nich została sprzedana do domów kultury, wydana na licytacje czy aukcje. W magazynie kryje się ich blisko 500. Marzą o ekspozycji muzealnej.
 
Nie teatr kukiełkowy
W teatrze formy wszystko może stać się lalką, animantem, a więc obiektem animowanym, i zacząć żyć, np. cień,  przedmioty, ogień. Klasycznych technik lalkowych jest siedem: pacynki, kukły, jawajki, marionety, cieniówki, mapety i maski. Niektórzy się dziwią, skąd maska w teatrze lalkowym, a to dlatego, że maska też jest martwą formą, która dzięki pracy animatora zostaje ożywiona. Najprostsza lalka to pacynka, poruszana od dołu tzw. lalka rękawiczkowa. Kukiełka to także lalka poruszana od dołu, osadzona na kiju z luźno zwisającymi nogami i rękoma. Jawajka różni się od kukiełki tym, że osadzona jest najczęściej na krótkim kiju, który animator trzyma w jednej dłoni, a drugą animuje ręce lalki za pomocą doczepionych do nich czempurytów, czyli drewnianych lub metalowych kijów. Natomiast marionetka to lalka poruszana od góry, zawieszona jest na nitkach lub drutach, zbiegających się w krzyżaku, którym operuje animator. Lalka cieniowa to płaska figurka na kiju, wykorzystywana w teatrze cieni. Lalkarze irytują się więc, kiedy teatr lalki ktoś nazywa teatrem kukiełkowym.
W repertuarze słupskiego teatru są głównie przedstawienia dla widowni dziecięcej, ale pojawiają się także dla dorosłych. Najważniejszymi miejscami w tym budynku są scena z widownią, pracownia plastyczna, ślusarnia i pokój prób. Czas przygotowania spektaklu, już od adaptacji tekstu, może trwać pół roku, ale i rok. To zależy od wielkości spektaklu, wizji reżysera, częstotliwości prób.
 
Te oczy grają inaczej
Pracownia plastyczna to miejsce, gdzie panuje artystyczny nieład. Na specjalnym wieszaku zawieszone są lalki, na biurkach piętrzą się sterty materiałów, szpule nici, mnóstwo skrawków. Kierownikiem pracowni jest Barbara Wojtaniec, mistrz rzemiosł teatralnych. – Nigdy nie liczyłam, ile lalek już wykonałam, a nawet jak wyciągamy któreś z magazynu, to mam wątpliwości, czy ja je zrobiłam, czy koleżanka – śmieje się pani Barbara, która ze słupskim teatrem związana jest 40 lat. W swojej pracy najczęściej używa noży, pilnika, papieru ściernego i starej maszyny do szycia. 
Lalki projektuje scenograf i to on określa, jakiego mają być rodzaju, z jakich materiałów powinny być wykonane i czy mają być zmechanizowane. – Po omówieniu projektu ze scenografem zabieramy się do kompletowania materiałów – tłumaczy pani Barbara. Potem wykonuje się rzeźby w styropianie, drewnie albo w gąbce, z których powstają głowy lalek i dłonie. Styropian okleja się wówczas kilkoma warstwami juty lub gazy. Włosy powstają z włóczek, peruk, sizalu. Kukłę można zrobić na bazie krzyżaka, na który nakłada się koszulkę  – taką podstawę ciała – i na to wiesza się ubranko. Do tego montuje się głowę i ręce, które swobodnie się ruszają. Mapety wykonuje się z gąbki i miękkich materiałów. Tylko szczękę mają utwardzoną. – Robi się ją z dwóch cienkich sklejek, powleczonych tkaniną, żeby można było kłapać, a potem nakłada się bryłę głowy z gąbki. Nos dołożony jest na wierzchu, a wszystko obszyte jest polarem – tłumaczy pani Barbara, trzymając w dłoni złotowłosą Maszę, bohaterkę spektaklu Niedźwiedź i Masza. Niebieskooka dziewczynka oczy zawdzięcza piłeczkom do tenisa stołowego. Każdą lalkę od podstaw wykonuje jeden rzemieślnik, a więc i on robi charakteryzację.
 
Ze śrubami w nogach
Najtrudniejsze dla pani Barbary są marionety, bo u tych lalek wszystkie stawy muszą być wykonane, robi się odciągi do góry i trzeba obciążyć nogi, żeby chodziły. – Najczęściej w buciki lub w „kiszki” nóżek (nogi lalki uszyte z materiału i wypchane watą) wkłada się jakiś ciężarek, ołów z firanek lub wędkarski czy nawet jakąś śrubę – tłumaczy pani Barbara. W tej pracowni powstaje też scenografia i kostiumy dla aktorów.
Częścią pracowni jest ślusarnia, gdzie od ponad 40 lat pracuje Paweł Minda, szef zespołu scenograficzno-technicznego. To emerytowany nauczyciel fizyki, który w teatrze zajmuje się mechanizacją lalek, tworzeniem elementów ślusarskich i stolarskich. Tuż przed wejściem do jego warsztatu czuć zapach przypalanego pierza. To pan Paweł przykleja pióra do skrzydeł lalek, występujących w jednym ze spektakli. Naprawia też mechanizm, dzięki któremu żołnierz będzie mógł ruszać ustami. To wymaga opracowania całej konstrukcji lalki. – Robi się wówczas pustą głowę, by w niej umieścić mechanizm, czyli ośki, ciężarki – wyjaśnia pan Paweł.
 
Lalki w 3D
Każda lalka powstaje do konkretnego spektaklu i kiedy on już znika z repertuaru, lalki lądują w skrzyniach. – Moim marzeniem jest, by te lalki ujrzały ponownie światło dzienne i zostały wyeksponowane w muzeum lalki – mówi dyrektor Michał Tramer. Część lalek, powstałych jeszcze w latach 80.–90. zostało utrwalonych na zdjęciach. Odbyło się to w ramach projektu Wirtualne Muzeum Lalkarstwa. – Techniką 3D w bardzo dużej rozdzielczości zeskanowaliśmy 200 naszych lalek – mówi dyrektor. Można je przez internet obejrzeć z każdej strony, przybliżyć, by dostrzec każdy szczegół. – Te lalki, nawet jeśli myszy je zjedzą, przetrwają. Można je oglądać w zasobach Bałtyckiej Biblioteki Cyfrowej – dodaje.
 
Kto pociąga za sznurki?
Przygotowanie do spektaklu zaczyna się od pracy nad tekstem, a potem są już próby na scenie z użyciem lalek. Podczas spektakli zdarzają się wpadki, bo lalka może wypaść z rąk za parawan albo urwie jej się sznurek i trzeba kombinować na żywo, jak to ograć. – Z dziećmi miałem zabawną sytuację już podczas mojego spektaklu dyplomowego – wspomina aktor Maciej Gierłowski. Miał grać marionetkami na małym drewnianym podeście. – Mówiłem do staruszki swoją postacią „to ja skoczę po wodę galopem, a wy mnie tu w cieniu szukajcie”. A że obrót marionetką wymaga użycia konkretnej techniki, robiłem dwa kroki i klękałem po tę wodę. To było dość wolno wykonane, na co jakieś dziecko z widowni zawołało „taa, galopem”. No i usunąłem ten tekst, bo dziecko miało rację, nie było w tym żadnego galopu – wspomina pan Maciej.
Ze słupskim teatrem Maciej Gierłowski współpracuje od dziesięciu lat. Skończył Wydział Sztuki Lalkarskiej na Akademii Teatralnej w Białymstoku. Pracuje głównie jako lalkarz, a doraźnie jako reżyser i instruktor teatralny. Teatrem formy zaczął się fascynować po pierwszym roku studiów, kiedy odkrył, jakie daje możliwości. – W tym teatrze nie tylko gra aktor, ale także przedmiot, który może oddziaływać na widza przez skojarzenia i stawać się w naszych rękach „żywym” aktorem – wyjaśnia pan Maciej. Najbardziej lubi pracę z mapetami. – One są szalone, dają więcej luzu, w przeciwieństwie do chociażby jawajki, która powinna mieć spokojny rytm przesuwania się i wykonywania gestów – wyjaśnia aktor. Zauważa, że teatr lalek bardzo ewaluował przez ostatnie lata. Coraz mniej jest lalek w teatrze, a zastępuje je aktor albo gra na równi z lalką. – Kiedyś to były wyłącznie parawanowe spektakle, gdzie widzieliśmy tylko lalki, które w magiczny dla dzieci sposób ożywały i się poruszały po scenie – mówi. 
  
Niech przeszkadzają
Zarówno aktorzy, jak i reżyserzy przyznają, że praca dla widowni dziecięcej jest wymagająca, bo dzieci są szczere i czujne. – Dorosły może być dwie godziny na spektaklu, pokiwa głową, pośmieje się i pójdzie, a dziecko po połowie godziny nudnego spektaklu daje nam to do zrozumienia – tłumaczy Gierłowski. – I przeciwnie, kiedy dziecko jest skupione, zainteresowane sztuką, to czuje się od niego tę cudowną energię – dodaje Michał Tramer. – Lubimy, kiedy dzieci są zasłuchane, reagują śmiechem, komentują czy dogadują. W przypadku dorosłych to przeszkadza, a w przypadku dzieci, to nas uskrzydla – wyjaśnia dyrektor.
 
Teatr na służbie
– W teatrze najważniejszy jest widz i my widzowi oraz sztuce teatralnej musimy służyć – uważa dyrektor słupskiego teatru lalki. Dodaje, że dziecięcą widownię trzeba traktować poważnie. – Za Korczakiem będę powtarzać, że nie ma dzieci, są ludzie. Nie wolno dzieci lekceważyć. To jest dla mnie święta sprawa, żeby z dziećmi podejmować dialog na ważne tematy, a nie skupiać się na kolorowych bajeczkach, które będą tylko fajne – wyjaśnia dyrektor. – My karmimy ducha, umysł, psychikę dziecka. Jeżeli będziemy dzieciom serwować tylko to co fajne, to będziemy psuć ich gusta, zamiast je kształtować – przekonuje Tramer.  
Zdaniem dyrektora dziś jest mnóstwo znakomitej dramaturgii dziecięcej, a do tego jest jeszcze dużo dobrej starej literatury, po którą mogą sięgać. – Kiedy dobieramy repertuar wraz z radą artystyczną, którą tworzą aktorzy, zależy nam na tym, żeby to nie była tylko rozrywka, ale także sztuka dająca przestrzeń do rozmowy – mówi dyrektor.
Spektakl Niedźwiedź i Masza – czyli gdzie moja kasza? powstał na podstawie rosyjskich baśni. – To jest rozrywkowy spektakl, który dzieci uwielbiają, ale oprócz tego ma ważne przesłanie. Mówi o potrzebie drugiej osoby – wyjaśnia Tramer. Inny spektakl Tylko jeden dzień mówi o przemijaniu i oswaja dzieci z tą prawdą. – Dorośli potwornie się boją tego tematu, a my w tej sztuce pokazujemy, że to nie jest straszne, tylko wzruszające – tłumaczy. –Śmiech u dziecka najłatwiej się wywołuje ze sceny, ale wzruszenie, prawdziwe, piękne głębokie uczucie, które jest przejawem empatii i wrażliwości, już znacznie trudniej – mówi. – Nie boimy się, że dziecko popłacze się na spektaklu. Jestem z pokolenia, które popłakało się, jak zginął Olgierd (Czterej pancerni i pies), a późniejsze pokolenie lało łzy, jak zginął Simba w Królu Lwie. Nie ma w tym nic złego, wręcz przeciwnie – dodaje dyrektor. Sztuka Dziób w dziób mówi o tolerancji, którą można odnieść do relacji w klasie, gdzie jest zawsze ten jeden słabszy, wyobcowany, w okularkach. W spektaklu to wróbel Przemek, który trafia do stada gołębi, a te zachowują się jak chłopaki z bloku. – On czuje się odtrącony. Ktoś w nim może dostrzec uchodźcę, a ktoś inny nowego, który pojawia się w klasie. Spektakl może być różnie interpretowany, ale mówi o potrzebie akceptacji grupy i nieocenianiu nikogo z pozoru – wyjaśnia Tramer.
 
Niedoceniany
Teatr ze swoimi propozycjami musi konkurować z kinem, telewizją czy internetem. Michał Tramer przekonuje, że w teatrze jest coś, czego nie jest w stanie dać ekran. – Tu partnerem dialogu jest żywa materia, nawet jak to jest lalka, ale za nią stoi aktor, który wkłada w tę materię swoją duszę. Nie ma płaskości ekranu, tylko żywy kontakt z bohaterami – wyjaśnia. – Kiedyś do koleżanki po spektaklu podszedł 10-letni chłopiec. Był podekscytowany i powiedział: to było coś cudownego, to było jak kino 3D, tylko naprawdę. To właśnie daje teatr – przekonuje dyrektor, który w teatrze zakochał się, będąc w szkole średniej. Potem ukończył studia historyczne oraz podyplomowe Studia Reżyserii Teatru Dzieci i Młodzieży we Wrocławiu. Tam zafascynował się teatrem animacji. – Zobaczyłem, jak piękna jest to dziedzina teatru, i dlatego ubolewam, że w kulturze naszego kraju jest ona lekceważona – mówi Michał Tramer. Przypuszcza, że może to wynikać m.in. z samego rozumienia słowa lalka, które kojarzy nam się z zabawką, więc i o lalkarzach mówi się, że się bawią. – A teatr formy jest trudnym teatrem. Robimy rzeczy piękne, szalenie odpowiedzialne, bo zasiewamy w dzieciach ziarenka dobra, które potem kiełkują w ich duszach – dodaje dyrektor.    
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki