Relatywizm jest i wydaje się, że nieustannie narasta. Polega na niewierze, że jest jedna prawda. A jeśli nie ma jednej prawdy, to nie możemy też być pewni, kim jest człowiek, co jest dla niego dobre, a co złe. W kulturze relatywizmu wszystko wydaje się dozwolone, a kto chciałby powiedzieć: „Poznałem prawdę, będę według niej postępował”, zostaje szybko okrzyknięty fundamentalistą. W konsekwencji relatywizm staje się dyktaturą, marginalizacją wszystkich, którzy prawdę głoszą jako obowiązującą dla wszystkich. Powstaje chaos idei, a ludzie czują się zagubieni. Wcale nie bardziej, a mniej szczęśliwi brakiem poczucia oparcia w tym, co ludzie wspólnie podzielają jako dobre. Dla Benedykta XVI relatywizm, który przybiera różne postacie w życiu indywidualnym i społecznym, jest jednym z głównych zagrożeń wiary.
Płynna rzeczywistość
Nie możemy już być pewni, że wierność oznacza bycie z kimś na dobre i na złe, bo ktoś uzna, że może zmienić zdanie i kogoś zwyczajnie porzucić, zdradzić. Nie możemy być pewni, czy miłość to szukanie dobra innej osoby, bo ktoś uzna, że to tylko uczucie, zmienne zresztą, zupełnie niestabilne. Nie możemy być też pewni, czy warto walczyć o każde życie, skoro ktoś uzna, że jego jakość w niektórych przypadkach jest zbyt niska, zbyt tania, żeby płacić za nią jakością życia własnego. W świecie bez prawdy wiara w to, co trwałe, staje się zupełnie płynna.
W przestrzeni publicznej relatywizm przeradza się w manipulację, a demokracja staje się pozorna. Tam, gdzie nie ma prawdy, tam króluje władza zdobyta przemocą lub za pomocą pieniędzy. Tam nikt nie przekonuje do czegoś, co jest dobre, ale co jest korzystne. I to dla tej określonej grupy czy narodu. A o wygranej partii często decydują pieniądze, dające większą możliwość skutecznej kampanii wyborczej. W kulturze relatywizmu media zaczynają działać na usługach władzy. Już nie prawda, ale ten, kto ma władzę, żeby mówić, co jego zdaniem jest prawdą, decyduje o treściach medialnych. A rzeczywista wolność wyboru staje się iluzją.
Spadkobiercy myślenia podejrzliwego
Benedykt XVI nie zatrzymuje się jednak na samej diagnozie. Interpretuje także przyczyny tego zjawiska. Jego zdaniem relatywizm nie zrodził się z niczego, ale swoimi korzeniami sięga do nadużyć władzy przez tych, którzy twierdzili, że prawdę posiadają. Papież emeryt jest świadomy, że wieki nietolerancji i przemocy w Europie nie pozostały bez oddziaływania na teraźniejszość. I to one w dużej mierze zrodziły współczesną podejrzliwość. Nie tylko filozofowie, którzy odeszli od poszukiwania prawdy, narobili bałaganu. Jesteśmy bowiem spadkobiercami myślenia podejrzliwego wobec tych, którzy twierdzą, że wiedzą, co jest dobre, a co złe, bo to oni właśnie wielokrotnie użyli swoich wpływów przeciwko tym, którzy zadawali niewygodne pytania. Nadużył władzy Hitler ze swoją siłą perswazji zła, z jaką przemawiał do sumień milionów ludzi. Nadużył jej Stalin, który z równie silnym przekonaniem rozstrzygał, co jest dla świata „dobre”. Zawsze w imię „słusznych” i „korzystnych dla słuchających” przekonań.
Nikt nie posiada prawdy
Ci, którzy papieża Benedykta XVI rzeczywiście czytają, wiedzą, że właśnie on pozostał wierny takiemu sposobowi mówienia o prawdzie, który nikomu nie pozwala powiedzieć: to ja ją posiadam. Nawet Kościół, zdaniem papieża emeryta, nie posiada prawdy, ale ją nieustannie i coraz głębiej odkrywa. Nie jest w jej władaniu. Prawda jest darem, który Kościół nieustannie przyjmuje. Nie zna jej jednak w całości, ale nieustannie poznaje. Katolicy nie mogą powiedzieć prosto: my znamy całą prawdę. Nie mogą się szczycić: my wiemy wszystko. Mogą natomiast i powinni zachować wiarę, że jedyna prawda istnieje i z pokorą szukać jej coraz głębszego rozumienia. Bo kto szuka prawdy, zawsze ją znajduje, przynajmniej częściowo. Kościół natomiast strzeże poprawnego interpretowania prawdy z pomocą Ducha Świętego. Wręcz pretenduje do głoszenia prawdy. Jednocześnie jednak pozostawia przestrzeń do dialogu, do coraz głębszego jej rozumienia, także w relacjach z ludźmi spoza wspólnoty wiary.
I co najważniejsze, papież Benedykt podkreśla, że prawda nigdy nie może pozwalać na używanie przemocy. Wszelkie próby narzucania prawdy lub używanie przemocy, aby inni postępowali według prawdy, jest jej zaprzeczeniem. Bo jeśli prawda nie jest ściśle powiązana z miłością, sprzeciwia się godności człowieka.
Nadużycia więc władzy i przemoc podważyły fundamenty myślenia społeczeństw europejskich, które przestały ufać, że prawda istnieje. Ale nie dlatego tylko, że do takich wniosków doszli filozofowie, ale dlatego że w jej imię przelano tyle krwi. W imię prawdy głoszonej twardą ręką przez niektórych przywódców politycznych i religijnych.
Dyktatura władzy
Obok tak odczytywanej historii nie da się przejść obojętnie, twierdząc, że to tylko miniona przeszłość. I nie chodzi o to, żeby nazizmu i komunizmu nie uważać za systemy myślowe, które wyrosły z odejścia od prawdy. Tak, one były zaprzeczeniem prawdy o człowieku, o jego godności. Ale niestety, ci, którzy w jej imię stosowali przemoc, byli w stanie przekonać innych, że właśnie taka jest prawda, że nie każdy człowiek ma równą godność.
Z jednej więc strony można mówić o współczesnej dyktaturze relatywizmu, ale z drugiej nie można zapomnieć o pamięci, która wciąż żywo odzywa się w sumieniach Europejczyków, a która z bólem przypomina o dyktaturze władzy tych, którzy twierdzili, że znają ostateczną prawdę o świecie i w jej imię stosowali przemoc. Czasami także po stronie ludzi Kościoła. I naprawdę nie ma sensu temu nieustannie zaprzeczać. Nawet jeśli niektórzy świadomie zniekształcają historię Kościoła, ukazując ją wciąż z tej jednej perspektywy. Tylko że i ta perspektywa jest prawdziwa, choć nie jedyna. A paradoks polega właśnie na tym, że zaprzeczanie tej prawdzie to właśnie relatywizm: prawdy historycznej, ale też etycznej.
Relatywizm najbardziej dotkliwy
Ustępując z papieskiego urzędu, Benedykt XVI szczerze wyznał, że nie ma sił dalej służyć w ten sposób w Kościele. Nie ma nie tylko sił fizycznych, ale także – jak sam podkreślił – duchowych. Co oczywiście nie znaczy, że słabła jego wiara. Możemy się natomiast domyślać, z jego wcześniejszych i późniejszych wypowiedzi, że natrafił na ogromną siłę moralnego relatywizmu nie tylko w świecie, ale także w samym Kościele: od nadużyć finansowych po tolerowanie wykorzystywania seksualnego wśród duchownych. Bo nawet jeśli w porównaniu do analogicznych sytuacji w innych instytucjach świata ten relatywizm wewnątrzkościelny jest ilościowo mniejszy, nie ogarnął całości Kościoła, nie można powiedzieć: on dotyczy wszystkich czy nawet większości, jednak to on dotyka Kościół najgłębiej: osłabia nie tylko ciało społeczeństw europejskich, ale zaraża duszę Europy, jaką było dotychczas chrześcijaństwo. I to jest relatywizm najstraszniejszy. Najbardziej dotkliwy, przenikający serca wielu wierzących, odbierający im siły i nadzieję.
Po stronie prawdy
Zupełnie się więc nie zdziwiłem, gdy z nastaniem nowego pontyfikatu nie ustąpił temat relatywizmu. Jego akcent przesunął się jednak do wewnątrz wspólnoty Kościoła. Walka Franciszka z relatywizmem ma dzisiaj inny język, mniej ideowy, bardziej dosłowny i praktyczny. I może dlatego pozornie nie widać powiązania nauczania obecnego papieża z jego poprzednikiem. Co oczywiście wciąż rodzi oburzenie. Naprawdę rozumiem: nie jest aż tak źle, jak piszą o Kościele niektóre media, wyciągając błędy jednych i na ich podstawie kreując opinię o wszystkich. Tak, rozumiem, że jest możliwa nagonka medialna i że relatywizm mediów polega na tym właśnie, iż nie szuka się prawdy, ale tylko uderza się w tego, który jest niewygodny. A naprawdę niewygodny jest Kościół, który odważa się mówić: prawda istnieje; godność człowieka uciekającego przed wojną, nawet jeśli jest on muzułmaninem, ma dokładnie tę samą wartość, co każdego innego człowieka, także chrześcijanina; godność życia nienarodzonego i schorowanego jest taka sama jak wszystkich innych, także tych jeszcze sprawnych; wierność w miłości jest jedyną drogą do prawdziwego szczęścia, nawet jeśli tak wiele osób porzuca swoich małżonków. Niewygodny, mało „poprawny” jest Kościół, który powołuje się na Ewangelię Chrystusa, a nie na programy polityczne. Tak, to uderzenie w Kościół ma swoje źródła w tym, że on naprawdę stoi po stronie prawdy.
Świadectwo tej prawdy staje się jednak bardzo słabe, jeśli Kościół nie pozwala sobie, aby ją nazywać niejako od wewnątrz, przyznając się otwarcie do grzechów swoich członków. I to szczególnie wtedy, gdy dochodzi do przestępstw. Wszyscy pamiętamy, na jaki opór, między innymi w kurii rzymskiej, natrafił Jan Paweł II, kiedy zaproponował, aby w czasie Wielkiego Jubileuszu Chrześcijaństwa zorganizować nabożeństwo przepraszające za siedem głównych grzechów Kościoła. I mimo tego oporu on to zrobił. Tak samo nie ugina się dzisiaj papież Franciszek, także pod naporem wielkich skądinąd postaci Kościoła. Nie ugina się pod naporem relatywizmu wewnątrzkościelnego, który może drążyć najbardziej delikatne pokłady duchowe Kościoła. Nie rezygnuje z jasności stawania po stronie prawdy.
Nie ma innej drogi
Jaki stąd wniosek dla nas, chrześcijan, żyjących w Polsce? Nie ma innej drogi, jak przyłączenie się, i to bardzo zdecydowane, do odnowy Kościoła, jaką proponuje papież Franciszek. W całej jej złożoności, która dzisiaj wydaje się może nie do końca zrozumiała. Może wciąż rodzą się w nas pytania dotyczące przynajmniej niektórych obszarów papieskiego nauczania. Zasadniczy kierunek jest jednak bardzo jasny. Jest wezwaniem do zerwania z relatywizmem w swoim życiu osobistym, w świecie i w Kościele. I to zerwaniem, które nie zakłada, że oto teraz pojawi się jakieś społeczeństwo czy Kościół jedynie czystych ludzi. Nie, tego papież nie mówi. On sam zresztą nieustannie podkreśla, że nie ma prawdy bez miłosierdzia. W gruncie rzeczy chodzi jednak wciąż o to samo, o czym mówił Benedykt XVI: uwierzyć, że istnieje prawda i że jesteśmy zdolni ją poznać i do niej dążyć. Nawet jeśli upadamy, nawet jeśli wciąż potrzebujemy wsparcia i przebaczenia, nawet jeśli musimy uznać swoją słabość i niezdolność do kochania jak Bóg, to jednak chcieć do prawdy wciąż dążyć jest najskuteczniejszym sposobem przezwyciężania relatywizmu i w świecie, i w Kościele. Z pokorą, ale i z głębokim przekonaniem.
Relatywizmy kościelne
Potrafimy to robić w Polsce? W wielu obszarach życia społecznego Kościół staje jasno po stronie prawdy. Nie mamy problemu z relatywizowaniem wartości życia starszych i nienarodzonych. Wierzymy w godność ich życia. Nie relatywizujemy wierności małżeńskiej i wartości rodziny. Nie relatywizujemy owocności sakramentów i nauki Kościoła zawartej w Katechizmie. Wiele symptomów relatywizacji także ze strony ludzi Kościoła, zauważalnych w niektórych kręgach zachodnich katolickich intelektualistów, u nas nie występuje albo bardzo rzadko. Nie może to nas jednak napawać pychą. W Kościele w Polsce mamy bowiem duży problem z relatywizacją wartości życia w kontekście uchodźców i migrantów ekonomicznych. Czego z kolei nie widać tak silnie na Zachodzie. Relatywizujemy autorytet papieża i wsączamy niepokojącą sumienia podejrzliwość wobec współczesnego nauczania Stolicy Apostolskiej. Tak się dzieje w wielu mediach o zabarwieniu prawicowym i katolickim. Relatywizujemy dobro osób pokrzywdzonych przez duchownych, stając – przynajmniej czasami – bardziej po stronie oprawców niż ofiar, wręcz nieetycznie broniąc wizerunku instytucji Kościoła bardziej niż jego moralnych fundamentów. Tak się dzieje przynajmniej tam, gdzie brakuje zdecydowanego i przejrzystego działania zgodnego z zaleceniami Stolicy Apostolskiej. Nietrudno więc przyznać rację Franciszkowi, który obok relatywizmu na zewnątrz Kościoła, pokazał jego opłakane skutki także w samym jego sercu.