W swoim eseju, opublikowanym 11 kwietnia w miesięczniku bawarskich diecezji „Klerusblatt”, papież emeryt pisze więc ze zrozumieniem dla Franciszka, który „zainicjował kolejne reformy”.
Sam postanowił jednak również zabrać głos. Nie dlatego, aby proponować swoje alternatywne rozwiązania problemu, ale – w poczuciu odpowiedzialności za Kościół – dopełnić działania Franciszka diagnozą duchowych jego korzeni. Korzeni, które sięgają zmian kulturowych w Europie, ale też krytycznie odnoszą się do działań ludzi Kościoła.
Po jednej stronie
Równoległość papieskich wypowiedzi może mieć tylko jedno uzasadnienie: Benedykt XVI nie proponuje alternatywnego myślenia wobec Franciszka. Sugerowanie, że papież emeryt nie zgadza się z aktualnym papieżem, oznaczałoby stawianie mu zarzutu, że chce Franciszka korygować. Teoretycznie jest to oczywiście możliwe. Nie wszystko, co proponuje i mówi papież, jest niezmiennym dogmatem, który nie podlega dyskusji. Trudno jednak uwierzyć, że właśnie teraz mamy z taką sytuacją do czynienia. Dlaczego można być tego pewnym? Otóż kard. Joseph Ratzinger, zanim został papieżem, opublikował z ramienia Kongregacji Doktryny Wiary dokument, w którym przestrzegał przed publicznym polemizowaniem z nauką Kościoła. Nacisk położył jednak na formę, bo samej polemiki nie zakazał. Jeśli może się ona przysłużyć do rozwoju i pogłębienia nauki Kościoła. Próba więc publicznego podważania autorytetu ważnie urzędującego papieża przez papieża emeryta wydaje się wręcz niedorzeczna. I to właśnie z powodu stylu wewnątrzkościelnej dyskusji teologicznej, o jaką Benedykt XVI zabiegał. Nie miała ona w żaden sposób przypominać publicznej krytyki papieża. Bo takie działania, podkreślał zawsze Benedykt XVI, osłabiają wiarę katolików.
Stąd nie może nas dziwić, że w swoim eseju papież emeryt wyraźnie nazywa Franciszka Ojcem Świętym. I że publikuje go po uprzednim skontaktowaniu się z sekretarzem stanu Stolicy Apostolskiej i samym papieżem. Na końcu dziękuje „papieżowi Franciszkowi za wszystko, co robi, by pokazać nam ciągle na nowo światło Boga, które nie znikło, nawet dzisiaj”. Tekst należy więc czytać w takim właśnie kluczu, tzn. w jedności ze Stolicą Apostolską. W debacie Kościoła o wykorzystaniu seksualnym papież emeryt coś ważnego dopowiada, ale niczemu, czego Franciszek naucza, nie zaprzecza i niczego nie koryguje.
Problemy z rewolucją
Co jednak Benedykt XVI wnosi do aktualnej debaty? Nie da się tutaj opisać wszystkiego, zachęcamy więc do osobistej lektury tekstu w internecie. Spróbujmy jednak przedstawić kilka zasadniczych jego myśli.
Otóż papież emeryt wypowiada się przede wszystkim jako nauczyciel wiary. To jest pewne uproszczenie, ale ono pozwala zrozumieć, dlaczego koncentruje się on na nauczaniu teologicznym, a nie na praktycznych rozwiązaniach. Jego dopowiedzenie do watykańskiego szczytu o wykorzystaniu seksualnym koncentruje się więc na diagnozie źródeł tak dużej skali pedofilii we współczesnym świecie. Zdaniem papieża emeryta tym źródłem są zmiany obyczajowe zapoczątkowane przez rewolucję seksualną lat 60. – najpierw w myśleniu intelektualistów, a niedługo potem w życiu publicznym i mediach.
Na tym jednak nie koniec. Zdaniem Benedykta XVI problem złego rozumienia seksualności wkradł się także do sposobu myślenia w samym Kościele. Nie do jego nauczania oficjalnego, ale do rozpowszechnionych sposobów myślenia o seksualności wśród katolików, także wśród duchownych. Papież podaje konkretne przykłady nadużyć, chociażby w źle pojmowanej formacji kleryków. Zdarzało się na przykład, że w seminariach tworzyły się „kluby homoseksualne”. Samo nauczanie moralne na wydziałach teologicznych – choć nie było to oficjalnie nauczanie Stolicy Apostolskiej – również uległo pewnej degradacji. Papież emeryt ubolewa, że przestawała się liczyć koncepcja „wiernej miłości” – i to szczególnie w odniesieniu do Boga – a jej miejsce zajmowała tzw. etyka sytuacyjna. Polegać ona miała na tym, że dobre jest tylko to, co w danej sytuacji ktoś uzna za dobre; że dobro zależy od okoliczności. Na przykład, że można dokonać aborcji z powodu braku pieniędzy zabezpieczających przyszłe wychowanie dziecka. Z powodu tak rozumianej etyki zaczęła znajdować również przyzwolenie zasada „cel uświęca środki”. Normy etyczne zaczęły tracić na wartości, a górę brać podejście pobłażliwe.
Gdzie jest Bóg
Największy jednak problem i źródło wszystkich następnych, także w odniesieniu do duchownych, Benedykt XVI widzi w osłabieniu wiary w Boga. Człowiek, świat, życie ludzkie tracą sens bez Boga. Człowiek traci właściwą miarę postępowania. Tam, gdzie brakuje odniesienia do Boga, bardzo łatwo wkrada się dowolność w postępowaniu. Brakuje wyraźnych granic: co jest dobre, a co złe.
Jeszcze mocniej papież emeryt podkreśla, że nie chodzi tylko o samo istnienie Boga, ale o Jego miłość. Chrześcijanie wierzą, że Bóg jest miłością, a jeśli tak, to ich odpowiedź na to, co daje i czego pragnie od człowieka Bóg, może być tylko miłością. A miłość nie jest tylko uczuciem. Ma swoje prawa. Jest oddaniem, jest wiernością. Miłość zobowiązuje. Miłość prawdziwa – pisze Benedykt XVI – jest gotowa nawet na męczeństwo.
Kultura europejska jest wypłukana z tej miłości. Nie doświadcza jej w relacji z Bogiem, dlatego nie potrafi jej też stosować w relacjach międzyludzkich. Miłość nie ma swojej miary, nie ma punktu odniesienia, który pozwalałby ją właściwie rozumieć i praktykować. Właśnie dlatego bez Boga wszystko traci sens, a miłość ludzka z łatwością zamienia się w egoizm.
Niestety, zauważa autor eseju, ten brak ludzkiej odpowiedzi na miłość Boga wkradł się także do Kościoła. „Dlaczego pedofilia osiągnęła takie proporcje? – pyta papież emeryt. Ostatecznym powodem jest brak Boga. My, chrześcijanie i księża, także wolimy nie rozmawiać o Bogu, ponieważ taka mowa nie wydaje się praktyczna”.
Bez umniejszania zła
Benedykt XVI twierdzi więc, że zło pedofilii istniejące w świecie nie umniejsza go w Kościele. Papież Franciszek w przemówieniu na zakończenie watykańskiego szczytu o wykorzystaniu seksualnym również przywołał dane na temat pedofilii, która ma miejsce we współczesnych społeczeństwach. Dane procentowo znacznie przekraczają te, które dotyczą duchownych. Nie zrobił tego jednak, aby zło w Kościele pomniejszyć. „Trzeba powiedzieć jasno – mówił papież Franciszek – powszechność tej plagi, potwierdzając jej powagę w naszych społeczeństwach, nie umniejsza jej potworności w obrębie Kościoła”. I dodał: „Nieludzkość tego zjawiska na poziomie światowym staje się jeszcze poważniejsza i bardziej skandaliczna w Kościele, ponieważ jest sprzeczna z jego autorytetem moralnym i wiarygodnością etyczną”.
Papież Franciszek pośrednio wskazał więc, że przypadki pedofilii w Kościele mają zapewne swoje źródło w kulturze, którą Benedykt XVI oskarżył o odejście od Boga. Ale nawet jeśli tak jest, to nadal odpowiedzialność za konkretne zło spoczywa na tych, którzy się tą kulturą bezkrytycznie zarazili. Nadal, i to o wiele bardziej, dotyczy to ludzi Kościoła, jeśli chcą ocalić wiarę w Boga. Bo dzisiaj – i to również podkreśla papież emeryt – ocalenie wiary w Boga oznacza uratowanie wiarygodności Kościoła. „Koniecznością było wysłanie mocnego przesłania i znalezienie nowego początku, by na nowo uczynić Kościół naprawdę wiarygodnym” – pisze papież emeryt.
Miłosierdzie to nie pobłażliwość
Zdaniem Benedykta XVI Kościół musi powrócić do swoich pierwotnych źródeł, do Boga, który jest miłością i miarą wszelkiej ludzkiej miłości. I nie chodzi tylko o instytucje, tym bardziej nie o oficjalne nauczanie Kościoła, które nie budzi jego zastrzeżeń, ale o wewnętrzne życie duchownych i świeckich, których wiara osłabła, którzy uznali, że miłosierdzie to nic innego jak pobłażliwość. I że nie ma już niezmiennych norm moralnych.
Zdajemy sobie sprawę, że teraz podniosą się głosy, że to papież Franciszek proponuje przecież pobłażliwość, i to szczególnie w dziedzinie moralności rodzinnej, małżeńskiej i seksualnej. Tylko że ci, którzy tak twierdzą, sami już rozstrzygnęli, że miłosierdzie, o którym mówi papież Franciszek, jest pobłażliwością. Albo, jak twierdzą niektórzy, ową etyką sytuacyjną, bo papież mówi przecież o rozeznawaniu tego, co dobre w danej sytuacji.
W rzeczywistości papież mówi tylko to samo, co już postulował chociażby św. Ignacy Loyola. I co stało się podstawą kierownictwa duchowego w Kościele. Bo rozeznawanie nie oznacza odrzucenia jakiejś normy moralnej albo uznania, że ona w jakiejś sytuacji nie obowiązuje. Chodzi tylko o to, aby normę moralną poprawnie w danej sytuacji zastosować lub pomóc dojrzeć komuś do jej pełnego poznania i zastosowania w swoim życiu. Tyle – tylko tyle i aż tyle. A miłosierdzie, o którym mówi Franciszek, to stawanie obok tego, który grzeszy, aby ogłosić mu dobrą nowinę o Bożym przebaczeniu i z miłością podnieść go do góry. Miłosierdzie to miłość, która tak jak ukrzyżowany Chrystus chce spotkać się grzesznikiem i dać mu nadzieję na zmianę; dać nadzieję, która będzie siłą jego moralnej przemiany. Właśnie dlatego Jezus jadał z celnikami i grzesznikami i był za to srodze krytykowany, głównie przez faryzeuszów i uczonych w Piśmie.
O tym pedagogicznym podejściu do osoby zmagającej się o nadzieję, czasami targanej moralnymi wątpliwościami, pisał również Jan Paweł II. To on najpierw w adhortacji Familiaris consortio przestrzegał przed myleniem etyki sytuacyjnej z wychowywaniem do wartości. Bo wychowanie to proces, to droga. Ale cel tego wychowania jest jasny: zachować ewangeliczną normę.
W swoim eseju Benedykt XVI mówi o chrześcijaństwie jako drodze, alternatywnej drodze wobec propozycji tego świata. Bo tak o życiu uczniów Chrystusa mówią teksty biblijne. Papież emeryt podkreśla jednak, że w znaczeniu nowotestamentowym jest to również „ścieżka rozwoju”. Wychowanie to rozwój, to podnoszenie w górę – nie pobłażliwość, nie zniżanie w dół, nie zadowolenie z tego, że jeśli ktoś zachowuje się poprawnie i zachowuje prawo, to jego miłość jest już dojrzała i nie musi wzrastać. Tak jakby prawo było w stanie wyczerpać całą moralność. Albo – jak sugeruje Benedykt XVI – jakby męczeństwo wynikające z miłości coraz to większej miało przestać być już konieczne. Propozycja Franciszka idzie więc wyraźnie w duchu wymagań moralnych swojego poprzednika. Każe pytać o miłość, o jej wymagania, a nie tylko o poprawność życia zgodnego z prawem. Pedagogika Franciszka nie ma nic wspólnego z etyką sytuacyjną i nie zaprzecza normom moralnym.
Nie relatywizujmy
Tak naucza papież Franciszek i o tym pisze również Benedykt XVI. Żaden z nich nie proponuje pobłażliwości. Tym bardziej w przypadku wykorzystania seksualnego, także tego w Kościele. Nikt z nich nie twierdzi, że zło, które wkradło się do Kościoła, jest większe od tego w świecie. Jest ono mniejsze w liczbach, ale jak pisze Benedykt XVI, może być ono szczególnie gorszące w Kościele, któremu odbiera ono wiarygodność. I wówczas nie liczby decydują, ale sposób, w jaki Kościół się z tym problemem mierzy. I czy przez właściwą reakcję na ten problem ocali swoją wiarygodność.
Bo jest również faktem, że kiedy niektóre media próbują uogólniać, że taki jest cały Kościół albo że większość księży tak postępuje, dokonuje się duża niesprawiedliwość. Jest to działanie, któremu Benedykt XVI przypisuje wręcz inspirację ze strony diabła. „Nie, nawet dzisiaj – pisze papież emeryt – Kościół nie składa się z tylko złych ryb i chwastów”.
Tak samo jednak gorszące, a więc odzierające Kościół z mocy świadectwa prawdzie, jest umniejszanie tego zła wśród duchownych przez wskazywanie, że to jest przede wszystkim problem świeckiej kultury. To jest również nasz problem, poważny problem – wskazuje papież emeryt – przywołując ewangeliczne opowiadanie o gorszycielu, któremu lepiej byłoby, aby sobie kamień młyński uwiązał przy szyi, niż miał zgorszyć tych maluczkich. Bo nie chodzi tylko o grzechy poszczególnych księży – nawet jeśli sprawców wśród duchownych jest mniej niż gdzie indziej – ale o niebezpieczeństwo osłabienia wiary w Kościół. „W rzeczywistości ważne jest dostrzeżenie – pisze papież emeryt – że takie złe prowadzenie się ze strony duchownych ostatecznie niszczy wiarę”. I Franciszek, i Benedykt XVI widzą więc wyraźnie, że wykorzystanie seksualne w Kościele wymaga jasnego stawania po stronie prawdy. Bo tylko w ten sposób Kościół chroni swoją wiarygodność i chroni prawdziwe dobro osób pokrzywdzonych, które są narażone na utratę wiary. I to nie tylko w Kościół, ale też w Boga.
Najważniejsza jest prawda
Bez prawdy o tym, czym jest miłość, jaka jest jej właściwa miara, na czym polega wierność, nie można zachować siły oddziaływania moralnego Kościoła na świat. I to mając pełną świadomość, że wielu jest takich, którym dzisiaj zależy na ogołoceniu tego Kościoła z jego moralnego autorytetu. Tak, wielu jest tych, którzy chcą nie tyle Kościół oczyścić, ile go upodlić, zgeneralizować w nim zło, oskarżyć wszystkich duchownych, zniechęcić do Kościoła tych, którzy mogliby w nim znaleźć nowe życie. Wielu jest współczesnych „proroków” medialnych, którzy nie proponują żadnej miary dla miłości, a jednak obiecują szczęście, negując Boga i istnienie Kościoła. Negując właśnie tę ostateczną miarę, jaką jest Ewangelia Chrystusa. Tylko to wcale nie oznacza, że ludzie Kościoła mają sobie pozwolić na to samo i zamiast pokornego przyznania się do win umniejszać własne grzechy lub zrzucać odpowiedzialność na innych, na współczesny świat, na złą kulturę.
Diagnoza Benedykta XVI jest bardzo konkretna. Można z nią podyskutować, bo nie jest to nauczanie Kościoła, ale prywatna opinia. Jakże ważna jednak jest to opinia, jeśli wypowiada ją tak znamienity teolog i papież emeryt. I rzeczywiście nie przeczy ona wynikom prac na watykańskim szczycie, ani tym bardziej działaniom papieża Franciszka.