Vahan Hakobyan jest Ormianinem. Do Polski przyjechał prawie 25 lat temu z Giumri, miasta w zachodniej Armenii. Jego rodzina jako jedna z nielicznych, przeżyła trzęsienie ziemi w grudniu 1988 r. Vahan miał wtedy 12 lat. – Była godzina 11.41. Nigdy jej nie zapomnę. Byłem w szkole. Uratowaliśmy się jakoś, ale większość budynków legła w gruzach. Sporo moich znajomych zginęło – wspomina.
Ocalony
– Nie pamiętam strachu. Pamiętam śmierć. Była wszędzie. Gdziekolwiek się spojrzało, były ciała zmarłych albo trumny, albo ludzie opłakujący swoich bliskich. Z jednej strony zacząłem się do tego przyzwyczajać. Z drugiej męczyło mnie pytanie: dlaczego to się dzieje? Jaki jest sens życia? – wspomina Vahan.
Jak to możliwe, że nikt z jego rodziny nie ucierpiał, skoro w wyniku trzęsienia ziemi zginęło wówczas kilkadziesiąt tysięcy ludzi? – Mama pracowała w dzielnicy, która nazywała się „trójkątem”. To była nowoczesna część miasta, w której znajdowało się kilka 9-piętrowych wieżowców, ustawionych w kształcie trójkąta. Podczas trzęsienia ziemi wystarczyło, żeby zawalił się jeden z nich. Wtedy zadziałał efekt domina i poleciały pozostałe: poza tym jednym, w którym pracowały mama i babcia. Nie mam żadnych wątpliwości, że to była Opatrzność Boża. Dzięki Niej nasza rodzina jest tym, kim jest i tu, gdzie jest – przekonuje Vahan.
Dziś Vahan wierzy, że to Bóg ich uratował, chociaż wtedy tak nie myślał. Jego rodzinna Armenia to najstarszy chrześcijański kraj w Europie. Chrześcijaństwo stało się tam religią państwową już w drugiej połowie I w. Ale przez 70 lat panowania ustroju komunistycznego nastąpiła ogromna sekularyzacja społeczeństwa. – Nigdy w szkole i domu nie słyszałem o Bogu – przyznaje Vahan. – Nie miałem w szkole religii. Jedną „nadludzką” istotą, o której wtedy słyszałem, był Lenin.
Sens na górze Ararat
Po trzech latach od trzęsienia ziemi wciąż szukał odpowiedzi na pytanie o sens tego, co się stało. Ktoś wreszcie zaczął mu mówić o Bogu. Wtedy Vahan kupił pierwszą Biblię. Ma ją do dzisiaj. – Kiedy pytałem o nią w księgarniach, ekspedientki przyglądały mi się zdziwione. Myślały, że jestem jakimś buntownikiem. Przecież żyliśmy w kraju, gdzie wiara w Boga była zakazana. W końcu kupiliśmy ją na spółkę z kolegą. Czytaliśmy, choć często bez zrozumienia. To był mój pierwszy kontakt z Bogiem. Wcześniej byłem tylko ochrzczony, ale wyłącznie ze względu na tradycję.
Zwrotnym wydarzeniem w jego życiu była wyprawa z niewierzącym wujem do stolicy Armenii. Zapytał go wtedy o górę Ararat. Usłyszał, że to symbol Armenii. Chciał zrozumieć, dlaczego: wtedy wuj opowiedział mu historię Noego. Vahan pytał, gdzie może o tym poczytać i usłyszał, że w Biblii. – Ponieważ już ją miałem, to doczytałem. Do dziś się zastanawiam, czy Bóg mógł się posłużyć osobą niewierzącą, żebym Go odnalazł? – zamyśla się Vahan.
Uchodźca
Kiedy Związek Radziecki zaczął upadać, w Armenii nie dało się żyć. Zaczął się konflikt zbrojny z Azerbejdżanem i tym samym etniczne prześladowania. Doświadczona wcześniej trzęsieniem ziemi rodzina Vahana zdecydowała o opuszczeniu kraju.
Dziś Vahan nadal trochę kaleczy język polski, myli końcówki, odmieniając słowa. Uczył się go ze słuchu i z dnia na dzień. Do Polski przyjechał w 1993 r. Wcześniej do Koszalina przyjechał jego ojciec. Sam Vahan podróżował z mamą, starszym bratem Artakiem i 3-letnim Geghamem. Z Giumri planowali polecieć do Moskwy samolotem towarowym Ił 86. – Siedzieliśmy już w przedziale bagażowym, kiedy podszedł do nas kapitan – wspomina Vahan. – Zapytał, czy na pewno wiemy, co robimy, bo w czasie lotu temperatura spada tu do – 50 stopni C. Myśleliśmy, żeby schować się w jakimś samochodzie, ale to by nic nie dało: w czasie lotu nie można uruchomić silnika, zabiłyby nas spaliny. Zrezygnowaliśmy więc z tego lotu.
Poczekali na samolot pasażerski. Trafił im się TU-134, którym polecieli do Krasnodaru. Tam dosiedli kolejni pasażerowie, ale z biletami na zajęte już wcześniej miejsca. – Samolot wyglądał jak przepełniony tramwaj – wspomina Vahan. – Wszyscy się kłócili. Kapitan powiedział, że nie ma czasu i że musi startować. Byłem za młody, żeby rozumieć zagrożenie.
Samolot wylądował na wojskowym lotnisku pod Moskwą. Potem przemieszczaliśmy się z lotniska na lotnisko, a w końcu na dworzec kolejowy, żeby wreszcie się dostać na granicę Polski – wspomina Vahan. Na granicy rosyjsko-polskiej musieli jeszcze przekupić pograniczników, którzy twierdzili, że mają fałszywe bilety. Wreszcie trafili do Warszawy. – Byliśmy zagubieni – mówi Vahan. – Na Dworcu Centralnym spotkaliśmy dwóch Ormian, którzy już dawno mieszkali w Polsce. Oni kupili nam bilety do Koszalina. Dopiero w drodze okazało się, że wsiedliśmy do złego pociągu. Jechała z nami w przedziale Polka. Kiedy konduktor kazał nam w środku nocy wysiadać na najbliższej stacji, zaczęła się z nim kłócić. Nie rozumieliśmy, o czym rozmawiają, ale zapłaciła mu, żeby pozwolił nam jechać dalej.
Obcy, ale swój
Początki pobytu w Koszalinie były trudne. Nie znali języka. Z pracą nie było łatwo. Vahan zaczął pracować w sadzie za 5 zł dziennie. – Wtedy się z tego cieszyłem – wspomina. – Nie miałem żadnych dokumentów. Mama zarabiała tyle samo. Kupowaliśmy mleko i rozcieńczaliśmy je wodą, żeby na dłużej wystarczyło. W Polakach było wtedy mniej tolerancji i wyrozumiałości niż dziś. Byliśmy traktowani gorzej niż ludzie z Trzeciego Świata. Zdarzało się, że żałowaliśmy przyjazdu do Polski. Mieszkaliśmy miesiąc w Jamnie, wsi koło Koszalina. Ojciec zajmował się blacharstwem w warsztacie samochodowym. Pracował nawet nocami, żeby utrzymać rodzinę. Okazało się, że pracował za darmo, bo ludzie, którzy go zatrudnili, nie płacili. Poprosił ich przynajmniej o jedzenie: wtedy przynieśli kaszankę i kazali dalej pracować – wspomina Vahan. – Zastanawiałem się wtedy, czy nie lepiej byłoby nam zginąć w tym trzęsieniu ziemi. Pytaliśmy: gdzie jest Bóg? Uratował nas po to, żebyśmy się teraz tak męczyli?
Ziemniaki i teologia
Od kilku lat Vahan pracuje jako instruktor nauki jazdy. Ukończył studia teologiczne, niedługo bronić będzie pracę magisterską. Zdobył również uprawnienia pilota wycieczek i zamierza wkrótce organizować wyjazdy z Polski do Armenii. Obywatelstwo polskie ma od 2013 r. Czuje się już w Polsce jak u siebie i dziś, kiedy jedzie do Armenii, wykłóca się z rodakami na temat Polski. Obala żywe tam wciąż mity, które wykreowała agitacja sowiecka. W Polsce walczy z krzywdzącym obrazem Ormian. – Kiedy jestem w Polsce, tęsknię za Armenią. Kiedy jestem tam, to tęsknię za domem w Polsce. Tego rozdarcia nikomu nie życzę. Zawsze będę Ormianinem, ale jeśli trzeba będzie kiedyś walczyć, będę walczył za Polskę – deklaruje Vahan.
Żonę Vahan poznał na targowisku. Justyna kiedyś sprzedawała tam ziemniaki, więc zapisał ją w telefonie jako „ziemniaki”. Małżeństwem są od 11 lat. – Polacy i Ormianie pytają nas, jak godzimy dwie kultury i tradycje. Ta polska jest europejska, a ormiańska bardziej azjatycka, trochę arabska. Trudno je pogodzić, ale staramy się szanować siebie nawzajem i swoje wartości.
Vahan teologię zaczął studiować, bo to obiecał Bogu. – Kiedyś Mu przysiągłem, że jeśli uratuje mnie i mi się objawi, to będę chciał Go lepiej poznać – wyjaśnia. Dotrzymał słowa.
– Studia pomogły mi znaleźć swoją tożsamość. Przyjeżdżając do Polski nie do końca wiedziałem, kim jestem i dokąd zmierzam. Dzięki zajęciom z patrologii odkryłem historię moich przodków. Jestem dumny z tego, że jestem Ormianinem, że nasi ojcowie odegrali ważną rolę w budowaniu chrześcijaństwa w Europie – tłumaczy Vahan. – Odkryłem też znaczenie swojego imienia. Vahan znaczy „Tarcza Boga”.