Logo Przewdonik Katolicki

Katolik, polityka i dobro wspólne

Tomasz Królak, wiceprezes KAI
FOT. LESZEK SZYMAŃSKI/PAP

Mój niedawny, krytyczny komentarz do słów premiera Morawieckiego, który w imieniu rządu zapowiedział rechrystianizację Europy, wywołał sprzeciw części czytelników. Mniemam, że wzburzenie musiało być mocne, skoro jął mnie tłumaczyć sam Redaktor Naczelny. Dziękuję! A teraz spróbuję zrobić to osobiście, rozwijając myśl i nieco ją wyjaśniając.

Sprawę utrudnia nieco fakt, że nie bardzo wiem, co Pan Premier tak naprawdę miał na myśli, mówiąc o owej rechrystianizacji. Wspomniałem o tym, zresztą  dodając, że choć myśl została sformułowana niezbyt szczęśliwie, to jednak dotknęła ważnej kwestii choroby europejskiego ducha. Niemniej, użyte przez pana Mateusza Morawieckiego sformułowanie faktycznie wzbudziło moje wątpliwości. Chodzi mi mianowicie o to, że rechrystianizacja nie jest zadaniem jakiejkolwiek świeckiej władzy, rządu czy partii. 
Promowaniem wiary i ewangelizacją zajmuje się instytucjonalny Kościół – ten tajemniczy, wspaniały organizm, który jest i boski, i ludzki jednocześnie. To on jest powołany do ewangelizacji, a kiedy trzeba to także pewnie i rechrystianizacji. Powtarzam: Kościół, a nie taka czy inna partia lub rząd, choćby te organizmy z samych katolików były złożone. Jeśli premier rządu mówi o rechrystianizacji jako zadaniu, celu czy misji rządu, to w takim razie jakie zadanie, cel i misja spoczywają na Kościele? Można też pytać, czy deklarując podobne zamiary, władza nie uzurpuje sobie przypadkiem czegoś, co z woli Chrystusa należy do misji Kościoła?
Władza polityczna czy konkretna partia, zwłaszcza ta odwołująca się do chrześcijańskiego depozytu wartości, może, a nawet powinna, być sprzymierzeńcem Kościoła. Ale nie poprzez przejmowanie jego religijnej misji, lecz w działaniu na rzecz wspólnego dobra i w służbie wszystkich obywateli. 

Polityka katolicka?
A teraz spróbuję to swoje stanowisko uzasadnić. Rozpocznę od nauczania Soboru Watykańskiego II. Otóż od tego czasu relacje ze światem polityki, jak i strukturami państwowymi definiowane są zgodnie z zasadą „autonomii i niezależności”. Soborowa konstytucja duszpasterska Gaudium et spes podkreśla, że świat polityki i Kościół są od siebie niezależne i autonomiczne. Jak najbardziej natomiast do misji Kościoła należy etyczna ocena działań politycznych.
Kościół nie formułuje zatem jakiejś „polityki katolickiej”, lecz określa podstawowe zasady, na których budowana winna być wszelka polityka. Żadna też partia nie może nosić przymiotnika „katolicki”, gdyż Kościół hierarchiczny nie bierze odpowiedzialności za konkretne działania i posunięcia takich ugrupowań. Zgodnie z nauczaniem soboru świeccy mogą i powinni angażować się w działalność polityczną, ale czynią to na własną odpowiedzialność. To nie jest odpowiedzialność Kościoła.
 
Bez reprezentacji
Tak więc żadna też partia nie może uzurpować sobie prawa (lub takiego wrażenia choćby tworzyć) do występowania w imieniu Kościoła. A takie niebezpieczeństwo najwidoczniej istnieje, skoro publicznie przypominał o tym przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski.
Przed wyborami parlamentarnymi we wrześniu 2015 r. abp Stanisław Gądecki przypomniał, że Kościół nie posiada swojej politycznej „reprezentacji”. W apelu do partii politycznych, powołując się na społeczna naukę Kościoła, przypomniał: „Trudno znaleźć jedną pozycję czy opcję polityczną, która byłaby w pełni zgodna z wymogami wiary chrześcijańskiej. Twierdzenie, że jakaś partia lub ugrupowanie polityczne w pełni odpowiadają wymogom wiary i życia chrześcijańskiego powoduje nieporozumienia”. W liście do kapłanów archidiecezji poznańskiej na zakończenie jubileuszu 1050. rocznicy chrztu Polski przewodniczący KEP przypominał, że: „Kościół z racji swej uniwersalnej misji – kierując swoje przesłanie do ludzi z wszystkich opcji politycznych – nie może utożsamiać się z żadną konkretną opcją spośród nich”. Władza powinna zatem służyć całemu społeczeństwu, także niewierzącym. Nie powinna zaś tworzyć choćby wrażenia, że jakaś część społeczeństwa jest jej bliższa, na przykład z racji wyznawania tej samej wiary. Polityk, który jest katolikiem, winien służyć wspólnemu dobru.
 
Służyć wszystkim
Doskonałą wskazówką jest w tym względzie opublikowana w 2002 r. watykańska „Nota doktrynalna o niektórych aspektach działalności i postępowania katolików w życiu politycznym”. Zachęca ona katolików, którzy pełnią funkcje polityczne do obrony zasad etycznych, które ze względu na swą naturę i rolę, jaką pełnią w życiu społecznym, nie mogą być przedmiotem „negocjacji”. Wymienia się tu m.in. zagadnienia aborcji i eutanazji, prawo do wolności religijnej, ochronę i rozwój rodziny opartej na monogamicznym małżeństwie między osobami odmiennej płci, ochronę nieletnich i ofiar współczesnych form niewolnictwa, troskę o pokój i sprawiedliwość społeczną. 
Podpisana przez kard. Ratzingera nota zawiera katalog nieprzemijających wartości, których obrona powinna być istotą działania polityka katolika. Taka obrona jest autentycznym działaniem na rzecz dobra wspólnego, bo ten skarbiec zawierający wiele wartości wspólnych, to znaczy szanowanych także przez tych, którzy katolikami nie są. Owszem, są tu także wartości, w obronie których trzeba toczyć spory, bo np. część niewierzących opowie się za „prawem do aborcji”. W takiej sytuacji zadaniem polityka katolika jest próba przekonania adwersarza na drodze spokojnej dyskusji prowadzonej w duchu poszanowania partnera. Stawką nie jest bowiem doraźne zwycięstwo w oparciu o głosy tymczasowej większości, ale budowanie trwałych rozwiązań, opornych na typowe dla demokracji wahnięcia. Chodzi o budowanie sumień na bazie ewangelicznego stylu, takiego, który każe dostrzegać w politycznym adwersarzu bliźniego, a więc stylu, w którym mieści się gotowość do spokojnej dyskusji i cierpliwych wyjaśnień. Taka działalność może okazać się trwalsza niż jedna parlamentarna kadencja.
I takie właśnie, zaszczytne zadanie służenia wszystkim poprzez ochronę i promowanie nienegocjowalnych wartości spoczywa na katoliku, który pełni funkcję polityczną. Jego zadaniem nie jest wyręczanie Kościoła w rechrystianizacji, lecz działanie dla wspólnego dobra i służba obywatelom powierzonym pieczy władz państwowych.
 
Prewencja, powiedzmy
Przy okazji chciałbym też wskazać na niebezpieczeństwo religijnej ostentacji, której oby udało się uniknąć przedstawicielom władz. Delikatna to sprawa i niczego nie śmiałbym nikomu wytykać. Niechaj więc będzie, że piszę to jedynie tytułem prewencji. Otóż zauważę, iż nie byłoby dobrze, gdyby częstotliwość udziału w celebrach religijnych była motywowana chęcią „pokazania się” elektoratowi. Myślę, że politycy powinni wykazać się w tej rzeczywiście subtelnej materii równie subtelnym wyczuciem i taktem, by nikt nigdy nie mógł nawet pomyśleć, że religia wykorzystywana jest instrumentalnie do celów politycznych. Gdyby ktoś poczuł się urażony tym, co napisałem, to niechaj mi wybaczy, ale w roku 100. rocznicy odzyskania niepodległości wolę dmuchać na zimne.
A tytułem kolejnej przestrogi pozwolę sobie przytoczyć słowa, jakie zamieściłem na tych łamach przed wyborami parlamentarnymi w 2015 r., nie wiedząc zatem, kto obejmie władzę. „Politycy deklarujący przywiązanie do religii i Kościoła swoją działalność publiczną powinni prowadzić na własne konto, bez podpierania się autorytetem instytucji czy hierarchów. Kościół instytucjonalny winien zaś unikać jakiejkolwiek ostentacji wobec przedstawicieli władzy deklarującej swoje religijne inklinacje, by unikać jakichkolwiek podejrzeń o alians ołtarza z tronem. Taki alians byłby nie tylko ryzykowny, ale wręcz śmiertelnie niebezpieczny dla przyszłości Kościoła w Polsce. Na szczęście Kościół doskonale o tym wie; mam nadzieję, że politycy także?”. Dziś ta nadzieja jest jakby bledsza.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki