Publicyści, niektórzy politycy oraz eksperci „od Kościoła” (najczęściej samozwańczy, ale chętnie cytowani) żonglują hasłami o rozdziale czy też separacji Kościoła i państwa. Próbują przy tym dowieść, że w Polsce ma miejsce gwałt na Konstytucji, a konkordat świadczy o zwasalizowaniu państwa polskiego wobec Watykanu.
Przypomnijmy, że zgodnie z Konstytucją RP „stosunki między państwem a kościołami i innymi związkami wyznaniowymi są kształtowane na zasadach poszanowania ich autonomii oraz wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie, jak również współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego”. Kolejny punkt art. 25 stanowi, że „stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem katolickim określają umowa międzynarodowa zawarta ze Stolicą Apostolską [a więc konkordat – przyp. TK] i ustawy”. Tenże konkordat zawiera zaś jednoznaczny zapis zobowiązujący Kościół do respektowania porządku prawnego obowiązującego w Polsce. A więc poszanowanie autonomii i wzajemna niezależność, nie zaś rozdział czy separacja. Czyżby krytycy wszelkiej obecności Kościoła w życiu publicznym nie znali tekstu ustawy zasadniczej?
Kościół i pluralizm
Obecne ataki na Kościół swoje źródła mają w trzech przekonaniach, całkiem serio wypowiadanych w czołowych polskich mediach. Po pierwsze, przyjęte w Polsce rozwiązania regulujące relacje pomiędzy państwem a Kościołem usiłuje się przedstawić jako anachronizm prawny w skali świata i dowód klerykalizacji państwa. Po drugie, zwraca się uwagę, że państwo polskie bezprawnie finansuje Kościół i jego dzieła. Po trzecie wreszcie, że biskupi, korzystając z niczym nieuzasadnionych praw zabierają głos na tematy społeczne i polityczne przez co „mieszają się do polityki” i chcą zdobyć władzę. A więc, po kolei.
Ani konstytucja, ani konkordat nie szkodzą pluralistycznemu społeczeństwu, które coraz bardziej nachalnie usiłuje się „nakręcić” przeciwko Kościołowi. Nie szkodzą, bowiem sam Kościół jest jak najdalszy od chęci udziału w życiu politycznym. Soborowa Konstytucja duszpasterska Gaudium et spes podkreśla, że świat polityki i Kościół są od siebie niezależne i autonomiczne. Przypomnijmy, że swój poważny udział w dziele Soboru miał bp Karol Wojtyła, który już jako papież był gorącym zwolennikiem konkordatu z RP. Czy ktokolwiek mógłby oskarżyć go o chęć „podporządkowania” Polski Watykanowi, dążenie do ustanowienia we własnej ojczyźnie państwa wyznaniowego lub współudziału Kościoła w rządzeniu państwem? Regulacje zawarte w konkordacie (podobne umowy ze Stolicą Apostolską ma kilkanaście państw na świecie) w żadnym razie nie uprzywilejowują Kościoła katolickiego, Konstytucja zapewnia bowiem równouprawnienie wszystkich wyznań.
Podobnie chybiony jest argument o finansowaniu Kościoła katolickiego przez państwo. Polskie rozwiązania są bardzo zbliżone do standardów europejskich, które po prostu uwzględniają ogólnospołeczne dobro związane z konkretnymi dziełami Kościoła. I tak w wielu krajach państwo wypłaca duchownym wynagrodzenia, w innych fiskus ściąga podatki na rzecz Kościołów. W Polsce Kościół utrzymuje się w 80 procentach z dobrowolnych ofiar, które w innych krajach stanowią zazwyczaj tylko fragment jego budżetu. Warto zaznaczyć, że wśród wspomnianych standardów obowiązujących w większości krajów Unii Europejskiej powszechne są ulgi podatkowe dla podmiotów kościelnych, w niektórych krajach obejmujące także działalność gospodarczą. Ponadto koszty związane z duszpasterstwem w wojsku, więziennictwie i służbie zdrowia wszędzie pokrywa państwo. Także państwo dofinansowuje, w całości lub prawie, działalność szkół wyznaniowych. Lekcje religii w szkołach – obowiązkowe lub dobrowolne – zawsze finansowane są przez państwo.
Obrońca zdrowego rozsądku
Wydaje się, że spośród trzech wspomnianych antykościelnych wątków najmocniej i najczęściej wybrzmiewa ten zarzucający Kościołowi chęć zdobycia władzy. Dochodzi do tego, że każda opinia Episkopatu, jego gremiów lub pojedynczych biskupów odnosząca się do życia politycznego traktowana jest przez część mediów jako nieuzasadniona ingerencja Kościoła w życie polityczne i kolejny dowód na to, że „Kościół miesza się do polityki”. Nawołuje się przy tym Kościół do „przestrzegania” konkordatu, a nawet zachęca państwo, by tę umowę „wypowiedzieć”. Autorzy takich tez nie chcą zauważyć, że wypowiedzi Kościoła na tematy społeczne czy też moralnie oceniające działalność polityczną nie mają nic wspólnego z konkordatem. To nie konkordat daje Episkopatowi, księdzu i katolikowi takie możliwości. To naturalna konsekwencja faktu, że żyjemy w wolnym kraju, zaś Kościół instytucjonalny nie jest wyjęty spod prawa. Przede wszystkim zaś: etyczna ocena działań politycznych należy do misji Kościoła.
Jeśli ustawodawstwo dotyczące in vitro, gender czy zmiany płci budzi niepokój biskupów, to o tym mówią, przestrzegają, oceniają. Dodajmy, że wspomniane kwestie wywołują fundamentalne dyskusje i spory nie tylko u ludzi wywodzących swój punkt widzenia z nauczania Kościoła, wiary, religii, lecz także z nauki: medycyny, biologii, prawa, psychologii, antropologii i – co jakże dziś istotne – ze zdrowego rozsądku. To szczególnie ważne, bo jak zauważył papież Benedykt XVI, to właśnie Kościół pozostaje w dzisiejszym świecie jedynym obrońcą racjonalności. Powiem więcej: świat, który na gruncie aksjologii wydaje się ostro dryfować, powinien być Kościołowi wdzięczny za takie drogowskazy. Drogowskazy, które pokazują, nazywają, ale nikogo nie zniewalają. Przecież Kościół nie pisze ustaw, Kościół apeluje do sumień, zmysłu wiary, ale też zdrowego rozsądku tych, którzy za stanowienie prawa są odpowiedzialni.
Straszenie Kościołem jako siłą, która nie licząc się z pluralistycznym społeczeństwem usiłuje narzucić wszystkim swój punkt widzenia, nie znajduje potwierdzenia w faktach. Weźmy ostatnie głośne sprawy, wobec których Kościół zabierał głos bardzo mocno i jednoznacznie krytycznie. Chodzi o całą serię ustaw światopoglądowych, które, jak zauważał abp Henryk Hoser, miały charakter nie tylko ideowy, ale przede wszystkim ideologiczno-polityczny. Tak więc Kościół protestował przeciwko konwencji „antyprzemocowej” w związku z forsowaniem przez nią ideologii gender, przestrzegał przed powszechnym dostępem do pigułki „dzień po” dla nastolatków oraz wskazywał na moralne zło ustawy o in vitro. Na temat ustawy „o uzgodnieniu płci” nie zdążył nawet z ostrzeżeniem, bowiem Sejm przyjął ją błyskawicznie. I co? Ustawy przyjęto, obowiązują – i tyle. Kościół zrobił co mógł, politycy zrobili, co chcieli. Szkoda, że zabrakło im rozwagi i – raz jeszcze powtórzę – zdrowego rozsądku, ale sprawa jest zamknięta, a Kościół, poza moralną oceną działań polityków, niewiele w materii „politycznej” może (i chce!) zdziałać.
Style i styliska
Straszenie Kościołem nie ma więc sensu. Jednak nie brakuje wokół nas osób, które taką retorykę opanowały w znacznym, społecznie „chwytliwym” stopniu. Pamiętam, jak marszałek Senatu Bogdan Borusewicz przekonywał mnie, że „kwestii in vitro zapewne nie rozwiążemy ustawowo, bo się boimy Kościoła. I to będzie tak trwało”. Minęły dwa lata i oto Polska ma jedną z najbardziej liberalnych i bezwzględnych dla poczętego (ale „nadliczbowo”, niestety) życia ustaw w Europie.
Na początku lat 90. straszono Polaków państwem wyznaniowym; wieszczono, że ZChN przy wsparciu biskupów i proboszczów zgotuje nam drugi Iran, a księża zamienią się w oficerów politycznych. Wydawało się, że wszyscy – katolicy, chrześcijanie innych wyznań, żydzi, muzułmanie i niewierzący – przeszliśmy wspólnie jakąś drogę, że w tej wolnej już Polsce nieźle się jednak poznaliśmy i dla wszystkich okazało się jasne, że dawne wieszczby pokazały swoją intelektualną miałkość. Owszem, tu i ówdzie przedstawiciele Kościoła zbyt otwarcie popierali ZChN; być może w późniejszych latach (również w czasach całkiem niedawnych) tu i ówdzie Kościołowi zabrakło zalecanej przez Sobór Watykański II powściągliwości wobec wspierania konkretnego ugrupowania politycznego. Niemniej już wówczas, na początku wolnej Polski idea, że Kościół „gra o tron” i naprawdę marzy o władzy, mogła roić się wyłącznie w umysłach owładniętych antyklerykalną obsesją. Wydawało się, że dziś, po 26 latach wolności nikt nie zaryzykuje powrotu do tez o zagrożeniu państwem wyznaniowym. Takiego państwa boi się przede wszystkim sam Kościół, bowiem byłoby to sprzeczne z jego misją w dzisiejszym świecie. A jednak całkiem spora grupa polskich publicystów i ich autorytetów taki obraz Polski maluje. Najczęściej jednak czynią to w mało wyszukany sposób, strzelają ostrymi nabojami, ale niecelnie. Ich argumenty zawierają mieszankę antyklerykalnego zaślepienia, nieznajomości ustawodawstwa, na które się powołują, oraz ignorancji misji Kościoła wobec społeczeństwa.
Klasycznym przykładem może tu być opublikowany w „Polityce” tekst prof. Jana Woleńskiego („filozof prawa i języka, logik”). Krytyka, z jaką były prezydent Bronisław Komorowski spotkał się w Radiu Maryja i „Naszym Dzienniku” po podpisaniu ustawy o in vitro, zbulwersowała uczonego na tyle, że zażądał on… wezwania nuncjusza do MSZ i „zażądania od niego interwencji temperującej poczynania Episkopatu polskiego, jego poszczególnych przedstawicieli i innych duchownych, naruszające konstytucyjne i konkordatowe zasady stosunków pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Kościołem katolickim”. Ale i wśród uczonych są i style, i styliska. O ile z prof. Woleńskim rozmowa wydaje się możliwa, to warunki, jakie postawił dr hab. Paweł Borecki, są naprawdę twarde. „130 mężczyzn po czterdziestce żyjących w celibacie decyduje, jak ma żyć 30-milionowy naród. To absurd” – tak cechy i kwalifikacje Episkopatu opisuje z wdziękiem kierownik Katedry Prawa Wyznaniowego Wydziału Prawa i Administracji UW. A cóż powiedzieć o diagnozie, jaką w „Newsweeku” zaserwował prof. Andrzej Jaczewski? „Jestem przekonany, że Kościołowi na tych zarodkach gówno zależy, że to jest jedynie pretekst do walki o władzę” – demaskuje seksuolog. Taki jest, proszę Państwa, stan tej części polskiej profesury, która nadaje ton publicznej „debacie” o Kościele w Polsce. Po takich próbkach ich stylu tytuł artykułu Cezarego Michalskiego („Newsweek”) Biskupi, czyli hipokryci przeciwko in vitro jest prawdziwą pieszczotą dla uszu.
Memento
Można zapytać, skąd bierze się ta furia? Myślę, że autorów takich tez przeraża sama możliwość wygrania wyborów przez PiS, które definiuje religię jako jeden z wyznaczników swojej tożsamości. W dobie postmodernizmu, który niejako z definicji jest dekonstruktorem wartości, religia wydaje się czymś podejrzanym, choćby z tej racji, że opiera się na trwałym i niezmiennym systemie zasad moralnych. A to w ponowoczesnym świecie, który redukuje wielkie prawdy, a ubóstwia ulotne mniemania – ociera się o zbrodnię. Malują więc owi publicyści scenariusze o tym, jak to po wyborach PiS i Kościół zamienią konstytucję na prawo kanoniczne, a prezydent Andrzej Duda zostanie zastępcą prymasa Polski. Czy autorzy takich konceptów rzeczywiście sami w to wierzą, czy tylko udają i wywołują te strachy jedynie dla eskalowania wzajemnych niechęci?
Inna rzecz, że politycy deklarujący przywiązanie do religii i Kościoła swoją działalność publiczną powinni prowadzić na własne konto, bez podpierania się autorytetem instytucji czy hierarchów. Kościół instytucjonalny winien zaś unikać jakiejkolwiek ostentacji wobec przedstawicieli władzy deklarującej swoje religijne inklinacje, by unikać podejrzeń o alians ołtarza z tronem. Taki związek byłby nie tylko ryzykowny, ale wręcz śmiertelnie niebezpieczny dla przyszłości Kościoła w Polsce. Na szczęście Kościół doskonale o tym wie; mam nadzieję, że politycy także.
W 2006 r. w wywiadzie dla KAI ks. prof. Wiesław Przyczyna zwracał uwagę na dwa niebezpieczeństwa: upolityczniania chrześcijaństwa i chrystianizacji polityki. „Upolitycznienie chrześcijaństwa oznacza pierwszeństwo polityki nad duszpasterstwem a w konsekwencji dążenie do jakiejś uświęconej demokracji. Natomiast chrystianizacja polityki oznacza dążenie do ograniczenia samowoli państwa, wyniesienia duszpasterstwa ponad politykę, ale bez przekreślania autonomii sfery politycznej. To jest spór, który idzie przez wieki” – mówił ks. Przyczyna. Krytykował też próby upolitycznienia chrześcijaństwa, czego przejaw upatrywał w zgodzie ludzi Kościoła na przemawianie polityków z ambon. Tytuł tamtej rozmowy, Przekleństwo polityki, winien brzmieć dla Kościoła jak memento. W każdych czasach.