Dwa filmy o bohaterskich polskich lotnikach w odstępie zaledwie dwóch tygodni. I to w sierpniu, kiedy młodzież szkolna jest na wakacjach. Ale może to nawet lepiej. Bo mogłaby wyciągnąć z obu dzieł bardzo niepedagogiczne wnioski.
303. Bitwa o Anglię – film, który pikuje
Koprodukcja polsko-brytyjska, z tym, że brytyjskie są zarówno scenariusz, jak i reżyseria. Oglądamy więc historię naszego Dywizjonu zarejestrowaną okiem brytyjskim. Co wyczuwamy od pierwszych scen. Na ziemi brytyjskiej zjawia się kwiat polskiego lotnictwa wojskowego, a w rodzimym widzu z miejsca wzbiera poczucie dumy. Oto Polska w krytycznym momencie ofiaruje Wolnemu Światu swoich najlepszych synów. Niestety, patriotyczne wzmożenie widza zostaje z miejsca ostro powściągnięte, bo Brytyjczycy dają inną od spodziewanej lekcję poglądową, co tak naprawdę znaczy być polskim oficerem.
A znaczy to, niestety, zupełną pogardę dla dyscypliny wojskowej, cielęcą arogancję wobec procedur i lekceważenie przełożonych. Na efekty nie trzeba długo czekać. Może sobie cierpliwy instruktor setki razy przypominać, że maszyny angielskie, w przeciwieństwie do polskich mają wysuwane podwozie i przed podejściem do lądowania trzeba koniecznie nacisnąć ten i ten guzik, żeby wysunęły się koła. I co robi pilot Josef František, Czech wcielony do polskiego Dywizjonu w trakcie pierwszego lotu szkoleniowego? Oczywiście zapomina wysunąć podwozie i niszczy tak cenną w czasie wojny maszynę. Nauczy się dopiero wówczas, gdy polscy koledzy udzielą mu instrukcji zaczynającej się od słów: „Ty czeski debilu!”.
Brawura, cyrk i gorzki finał
I tak widz, który chciałby poczuć narodową dumę z „naszych”, z każdą sceną czuje się coraz bardziej zawstydzony, wręcz zażenowany. Ostatecznie nasi piloci przybyli do Anglii niemal wprost ze szkoły wojskowej, a ta zawsze oznacza podwyższoną dyscyplinę. Tymczasem nie mogą wyjść ze zdziwienia, że armia opiera się na hierarchii, na rozkazie, że to nie jest ferajna ani czereda. Aż przykro patrzeć, jak byle angielski sierżancina przez połowę filmu wbija do tych tępych, polskich łbów, że oddział wojskowy to struktura hierarchiczna, a nie luźna formacja indywidualistów, z których każdy robi to, co mu w danym momencie podszepnie ułańska fantazja. Przykładowo: jeżeli mają zadanie osłaniać brytyjskie bombowce, to absolutnie nie wolno im porzucać szyku, ponieważ gdzieś tam na horyzoncie dostrzegli messerschmitta, którego naszła im ochota zestrzelić. Bo w ten sposób wydają eskortowanych brytyjskich kolegów na pewną śmierć i narażają całą operację.
Żenada następna to wódka. Otóż polscy piloci nie tyle piją, co chleją, co gorsza w sposób skrajnie nieodpowiedzialny. Oto dobrnęli wreszcie do końca znienawidzonego szkolenia, zostali postawieni w stan pogotowia. Wylecą do walki, kiedy tylko na niebie zjawi się hitlerowska eskadra. Co polscy piloci robią w tak długo wyczekiwanej chwili? Oczywiście piją. I to bynajmniej nie jak Anglicy, którzy po służbie w kantynie sączą jedną whisky (kelner nalewa do szklaneczki najwyżej na dwa palce). Nasi piją w czasie służby, obok maszyn, które za chwilę poderwą do lotu. I nie bawią się w żadne drinki, lecz ciągną wprost z butelki. Widz obserwuje ze zgrozą, że nasi bohaterowie dokonują tych swoich rekordowych zestrzeleń albo po pijaku, albo na kacu. W dodatku niektórzy doprawiają ten alkohol benzedryną (silny lek pobudzający), więc walczą w patriotyczno-alkoholowo-narkotykowym amoku. Owszem, mają wspaniałe wyniki, ale dlatego, że – poza wszystkim – zachowują się jak kamikadze. Ich powietrzne dokonania sytuują się w regionach brawury i cyrku.
I najgorsze: Polacy się nie uczą, nie wyciągają wniosków, nie korygują własnego postępowania. Kolejna żenująca sekwencja filmu relacjonuje bankiet, jaki brytyjskie wyższe sfery wydały na cześć „polskich bohaterów”. Więc – pałac, arystokracja, damy w koliach, panowie we frakach. Teoretycznie wypadałoby zaprezentować polskie wojsko od najlepszej strony. Tymczasem nasi piloci wykazują całkiem inne podejście: nie będą paradować przed bogatymi Angolami jak pudle na tylnych łapkach. Oni przelewają krew, a Anglicy chcieli, by im za to odpłacić kilkoma lampkami szampana! Więc przed wyjściem na bankiet zaprawiają się na całego siwuchą, na miejscu dożynają się, wypijając po rząd po pięć lampek szampana (wiekowy kamerdyner na ten widok dębieje!). Po czym dają popis braku elementarnej ogłady, arogancji, wreszcie chamstwa. Tak, nasi piloci odbijają się od tej anglosaskiej cywilizacji jak od ściany.
Finał tej historii jest bardzo gorzki. Brytyjczycy bardzo chętnie okazali Polakom należną wdzięczność, odznaczyli, może nawet postawiliby pomniki, ale też przy najbliższej okazji pozbyliby się ich. Dlaczego? Bo Polacy udowodnili na licznych przykładach, że nie zamierzają respektować reguł zachodniej cywilizacji. Niech więc wracają w ten rejon Europy, gdzie będą się czuli u siebie…
Dywizjon 303. Historia prawdziwa – film, który szybuje
W porównaniu z ponurym dramatem pokazanym dwa tygodnie wcześniej ten obraz to historia pogodna, utrzymana w tonacji serialowej. To także efekt koprodukcji z Anglikami, ale scenariusz (według powieści Arkadego Fiedlera) jest polski i takaż reżyseria.
Tutaj nasi chłopcy nie wyglądają na takich, co to urwali się na chwilę z Dzikich Pól, mają za sobą solidny przedwojenny inteligencki rodowód. Mówią płynnie w kilku językach, grają na instrumentach, przed wojną bywali w całej Europie, wygrywali znaczące zawody lotnicze. Poza tym – swojskie, urocze gałgany. Nie sposób się na nich gniewać.
W Niemców prują na całego, ale i w siebie wlewają, ile wlezie. Zszokowany widz się dziwi: kiedy te dwudziestolatki ze Szkoły w Dęblinie nauczyły się tak ciągnąć wódę?! Brytyjczycy, owszem, cenią sobie, że polski pilot potrafi z miejsca pilotować hurricane’a, choć wcześniej nie siedział w nim ani chwili, ale woleliby, żeby goście z Polski i Czech zrozumieli, że nie przybyli tu, by sobie ot tak polatać i postrzelać. Taktyka, dyscyplina, praca zespołowa! Ale nie do naszych gałganów taka mowa. Kiedy lecą jako część brytyjskiego klucza, zamiast wydawać komendy po angielsku, żeby wszyscy koledzy mieli jasny ogląd sytuacji bojowej, rozkosznie gawędzą po polsku. A jak otrzymują rozkaz od brytyjskiego dowódcy, udają, że nie zrozumieli i fruwają, jak im podpowiada fantazja.
Chwila wzlotu – i kropka
Co na to wszystko brytyjskie dowództwo? Cóż, przyjmuje tych Polaków jak dopust boski, ale czuje się zniesmaczone, że musi korzystać z pomocy takiej hałastry. Oficjalnie chwali i nagradza, nieoficjalnie kombinuje, jak tych chojraków spożytkować, a potem – nagrodziwszy – usunąć w cień. Potraktuje się ich jak zderzak, jak bufor. Więc – polskich pilotów dopuści się do maszyn, przymknie się oko na ich powietrzne harce, ale tylko do czasu aż wykształci się własnych lotników: odpowiedzialnych i zdyscyplinowanych. A Polacy? Polacy do tego czasu zapewne dadzą się wystrzelać i problem rozwiąże się sam. A skoro tymczasem odnoszą sukcesy, to się ich wykorzysta także po linii propagandowej. To przystojni chłopcy, więc będą się świetnie prezentować na pierwszych stronach gazet. Zwłaszcza gdy przybędzie do nich z gratulacjami sam król Jerzy VI.
I to jest ten najbardziej słoneczny epizod w dziejach polskiego Dywizjonu, to jest moment jego najwyższego wzlotu. I w tym miejscu film stawia kropkę. Oszczędza widzom sceny bolesnego lądowania. Ostatecznie nakręcony został „ku pokrzepieniu serc”.