Logo Przewdonik Katolicki

Najkrótsza historia jednego lotu

Mateusz Wyrwich
Fot.

Między 8 sierpnia a 22 września 1944 roku z baz we Włoszech wykonano 186 lotów do Warszawy. Jedynie 92 zakończyły się sukcesem. 63 maszyny nie dokonały zrzutu, 31 zestrzelono, a pozostałe zostały uszkodzone przez pociski artylerii przeciwlotniczej lub myśliwce. Kilkudziesięciu pilotów straciło życie. Po 62 latach nadarzyła się okazja, by powrócić do jednego z tych lotów. Chciałabym...

Między 8 sierpnia a 22 września 1944 roku z baz we Włoszech wykonano 186 lotów do Warszawy. Jedynie 92 zakończyły się sukcesem. 63 maszyny nie dokonały zrzutu, 31 zestrzelono, a pozostałe zostały uszkodzone przez pociski artylerii przeciwlotniczej lub myśliwce. Kilkudziesięciu pilotów straciło życie. Po 62 latach nadarzyła się okazja, by powrócić do jednego z tych lotów.

Chciałabym podziękować po 62 latach od powstania warszawskiego tym, którzy nieśli nam pomoc. Wasz przylot nad Warszawę był potężnym zastrzykiem optymizmu dla nas wszystkich na dole. Kiedy zobaczyliśmy wasze samoloty, to w tym momencie zrozumieliśmy, że nie jesteśmy sami. I był to dla nas największy dar – mówiła żołnierz powstania warszawskiego Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama” podczas spotkania warszawskich powstańców z południowoafrykańskimi pilotami w Muzeum Powstania Warszawskiego. Głównymi bohaterami tego dnia byli pułkownik Dirk U. Nel, dowódca dywizjonu 31. South African Air Force (SAAF) w czasie lotów zrzutowych dla Warszawy, oraz porucznik Brayan Desmond Jones, członek dywizjonu 31., nawigator w załodze porucznika Boba Klette’a w locie nad Warszawę, a dziś anglikański pastor.

Sowiecki sprzeciw
Pułkownik Dirk U. Nel, dowódca dywizjonu 31., na długo przed odlotem nie widział, dokąd tak naprawdę będą lecieć jego żołnierze. Podczas jednej z odpraw polski oficer wystąpił z prośbą o pomoc Warszawie. Nie krył, że będzie to bardzo trudna misja. Pułkownik miał już za sobą dowództwo ponad stu niebezpiecznych operacji. Wiedział, jak karkołomne często zadania wykonywali jego piloci. W końcu jego eskadra była tą do zadań specjalnych. Lotów nad Warszawę jednak nie przewidywał. Uważał, że są one niemal niewykonalne. Chciał więc najpierw sam polecieć, żeby zobaczyć, jak wygląda trasa i znaleźć najbardziej optymalne warunki lotu. Jednak, mimo kilkukrotnych próśb, nie dostał zezwolenia od dowództwa.

– Moim zadaniem było opracowanie jak najlepszych parametrów realizacji zadań – opowiada dziś pułkownik Dirk U. Nel. – W związku z dużą odległością pomiędzy Warszawą a Brindisi, skąd stratowały nasze samoloty, wystąpiłem o zatankowanie w sektorze radzieckim. Chodziło o to, byśmy mogli zabrać więcej ładunku, a mniej paliwa i po drodze zatankować. Niestety, Sowieci odmówili nam pomocy. Więc zabieraliśmy cały ładunek, ale piloci mieli w rezerwie paliwa tylko na dziesięć minut lotu. Już samo to było niezwykle niebezpieczne. Wystarczył jakiś dodatkowy okrąg i paliwa mogło nie starczyć.

Ocalcie Warszawę!
Brayan Desmond Jones w 1944 r. miał 23 lata, stopień porucznika lotnictwa i licencję nawigatora. Był ochotnikiem, jak każdy wyznaczony do tak ekstremalnej akcji. Kiedy w niedzielny poranek 13 sierpnia wyszedł z wojskowej kaplicy, gdzie był na Mszy św., czuł nieokreślony niepokój. Mimo to, roześmiany dotarł z grupą na plac apelowy. Szli na pływalnię, gdy zauważyli na maszcie czerwoną flagę oznaczającą najwyższą gotowość. Znaczyło to natychmiastową odprawę do udziału w akcji. Na początku dowiedzieli się tylko, że lecą do Brindisi. Sądzili, że dalszym etapem będzie Francja. Jakież było ich zdziwienie, kiedy po przylocie na miejsce jeden z „rafowskich” dowódców powiedział im uroczystym tonem: „Panowie, waszym celem jest Warszawa”.

W chwilę później dołączył polski oficer. Porucznik zapamiętał jego słowa: „Polska przeżywa ogromne nieszczęście, w związku z tym dołączam się do prośby mojego brytyjskiego kolegi o ocalenie Warszawy”.

Atak z dwóch stron
Do misji na ten dzień wyznaczone zostały cztery załogi RAF-u. Porucznik Brayan Desmond Jones i jego koledzy wiedzieli, że jest ona na granicy wykonalności. Mieli zejść do pułapu stu kilkudziesięciu metrów maszyną ważącą blisko trzydzieści ton, z rozpiętością skrzydeł prawie 35 metrów i o długości kadłuba 20 metrów. A pogoda była tego dnia fatalna i nic nie wskazywało, że będzie inna. Ostrzał ich samolotu był niemal pewny.

Wystartowali wpół do siódmej wieczorem, 13 sierpnia. Po dziewięciu godzinach, lecąc nad terytorium Albanii, Rumunii, Węgier, zygzakiem nad Europą Wschodnią, unikając miejsc, gdzie odbywały się bitwy powietrzne, dotarli nad Polskę. Od Karpat prawie nie potrzebowali nawigacji – prowadziła ich łuna palącej się stolicy. Kiedy byli już nad Warszawą, zaczęli zmniejszać wysokość do zrzutu. Lecąc wzdłuż Wisły, w okolicach Starówki zeszli do wysokości 120 metrów. Szukali wież kościoła, które były dla nich punktem orientacyjnym, gdzie mają zrzucić zasobniki. Kiedy już zauważyli z dużej odległości wyznaczony cel, nieoczekiwanie zostali zaatakowani z broni maszynowej. Pociski spadały niczym grad na ich Liberatora. Strzelano z dwóch stron. Później okazało się, że zostali zaatakowani zarówno przez Niemców, jak i Rosjan. Kiedy pierwszy pilot, Bob Klette, ponownie całą mocą silników zamierzał poderwać maszynę do wyższego lotu, okazało się, że jeden z nich nie pracuje. Mimo łun w nocy, widoczność była ograniczona. Pilot wiedział, że niewiele może manewrować, by nie stwarzać zagrożenia dla pozostałych alianckich maszyn. Lecieli więc na trzech silnikach. Nie chcieli jednak zawracać do Italii, nie zrzucając ładunku, mając w pamięci słowa polskiego oficera: „Warszawa czeka na ocalenie”. W końcu dotarli do wież kościoła i zrzucili pojemniki.

Mamo, mamo, zobacz!
– Zamknęliśmy luki i w tym momencie Henry Apsen, jeden ze strzelców, został ranny. A mnie ciągle jakiś głos mówił, nie wątpię, że głos Boga: „Jones, załóż hełm, Jones, załóż hełm”. Miałem go na stanie, ale nigdy nie nosiłem. I gdybym go wówczas nie założył, na pewno bym nie żył, bo znów zostaliśmy frontalnie zaatakowani – opowiada pastor Brayan Desmond Jones. – Po tym ostrzale musieliśmy lądować awaryjnie. Poczułem uderzenie, zapadła całkowita ciemność i zaczęliśmy szorować podwoziem samolotu o jakąś łąkę. Straciłem przytomność. Następna rzecz, jaką pamiętam, to usta pełne piasku. Usłyszałem, kiedy pierwszy i drugi pilot wyskoczyli z samolotu, jak jeden z nich powiedział: „O, Devi, nie żyje”. Zacząłem się więc drzeć: „Ja żyję!!! Ja żyję!!! Pomóżcie mi”. Wydostali mnie. Krwawiłem. Nie byłem bohaterem. Byłem maleńkim człowiekiem. I w środku maleńki głosik wołał we mnie: „Mamo, mamo, zobacz co się ze mną dzieje, co oni mi robią”. Ale moja mama była tysiące kilometrów ode mnie...

– Nagle zobaczyliśmy światła reflektorów niemieckich szperaczy. Niemiecki karabin maszynowy siekł na naszej wysokości. Kiedy zgasły światła, pełzliśmy, żeby się wydostać z miejsca lądowania. Mieliśmy na sobie nadmuchiwane kamizelki ratunkowe, które miały nam służyć podczas ewentualnego lądowania w wodzie. Zawleczka mojej zaczepiła się o coś na polu i kamizelka zaczęła się wypełniać powietrzem. Wtedy padło na mnie światło niemieckiego szperacza. Miałem wrażenie, że płynę nad ziemią, choć leżałem. Umysł, będący w stanie ogromnego stresu, zabawiał się ze mną. Spojrzałem na samolot. Jeden ze strzelców, J. Brown, był nadal w wieżyczce. Nie mogliśmy go zostawić, a Niemcy zbliżali się do nas. Musieliśmy się zatrzymać, podnieść ręce do góry. Było to upokarzające przeżycie ­– wspomina porucznik Brayan Desmond Jones. – Browna wzięli na nosze. Niestety, dostał ciężki postrzał i zmarł następnego dnia. Został pochowany w Łodzi, jako lotnik kanadyjski. I dopiero w 1994 roku dzięki PCK dowiedzieliśmy się, że on tam leży. My dostaliśmy się do niewoli. Taka była najkrótsza historia naszego lotu.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki