Według sondażu Rzeczpospolitej 57 proc. badanych chce likwidacji Funduszu Kościelnego, 19 proc. jest przeciwnych, a 24 proc. nie potrafi udzielić odpowiedzi. W obiegowych opiniach słychać, że to Kościół broni jego istnienia, w swobodny sposób czerpiąc z budżetu państwa. Nic bardziej mylnego.
Trzymane w martwej ręce
Majątek Kościoła nie wziął się znikąd. Rycerz Zbylut z rodu Pałuków, pierwszy, o którym zapisano, że jest „obywatelem Polski”, w XII w. ufundował opactwo cystersów w Łeknie, kościół farny w Mogilnie i kościół w Tarnowie Pałuckim. Nie był największym i najbogatszym z rycerzy, pewnie podobnym, jak wielu innych. I podobnie jak wielu innych, rodowe i własne pieniądze wydawał na budowę, którą potem przekazywał Kościołowi. Intencje zapewne również podobne przyświecały Zbylutowi, jak i tysiącom innych fundatorów: „Troska o pomnożenie chwały domu Bożego i o miejsce Jego mieszkania, dla przysporzenia sobie zasług oraz z pragnienia, by zostać zapisanym w księdze życia wespół ze sprawiedliwymi”.
Ofiarowane przez wiernych od początku istnienia Kościoła kaplice, klasztory, pola, ogrody, lasy z czasem stawały się wielkim majątkiem. Na dodatek majątkiem, który nie był rozpraszany, bo celibat i prawo kanoniczne, które zabraniało sprzedaży nieruchomości bez zgody parafian i biskupa (w przypadku proboszczów) lub kapituły i papieża (w przypadku biskupów), takowe rozproszenie uniemożliwiało. Ta niemożność rozproszenia i fakt, że wiele z dóbr do sprzedaży się nie nadawało (jak wycenić wartość szkoły? Czy ich wartość to jedynie wartość budynku?), sprawiły, że nazwano je „dobrami martwej ręki”, z której nic już wydostać się nie może.
Mniej więcej w tym samym czasie swoje korzenie mają również próby ograniczenia gromadzenia owego majątku ze strony władz świeckich. Już w VIII w. Pepin Mały, król Franków i ojciec Karola Wielkiego, przeprowadził jedną z pierwszych sekularyzacji majątku Kościoła, z jego dóbr wyposażając zasłużonych żołnierzy. Tworzono również tzw. ustawy amortyzacyjne, które zabraniały Kościołowi nabywanie kolejnych dóbr lub przynajmniej owo nabywanie ograniczały.
Ograniczyć bogacenie!
W Polsce pierwsi królowie i książęta nie szczędzili nadań Kościołowi, a to, jak wielkie były jego posiadłości, potwierdzają choćby papieskie bulle: Złota Bulla Gnieźnieńska z 1136 r. wśród dóbr arcybiskupa gnieźnieńskiego wymienia ponad 400 miejscowości. Kazimierz Wielki dokonał wprawdzie przeglądu dóbr Kościoła i odebrał mu to, co przejęte zostało od władców w okresie rozdrobnienia feudalnego, zabronił również przekazywania Kościołowi nowych nieruchomości – ale sam ufundował między innymi bazyliki w Lublinie czy Wiślicy i kolegiaty w Płocku i Wieluniu.
Na początku XVI w. do Kościoła należało około 10–12 proc. ziemi uprawnej. W 1633 r. ukazała się pierwsza w Polsce ustawa amortyzacyjna. Określała ona między innymi, że szlachcic, który wstępuje do zakonu, nie może swoich ziem przekazać zakonowi, ale wyłącznie innemu szlachcicowi – nigdy jednak nie była szczególnie gorliwie przestrzegana. W 1773 r. w związku z kasatą zakonu jezuitów nastąpiła pierwsza w Polsce duża sekularyzacja kościelnego majątku. Dobra jezuitów zostały przejęte przez państwo i sprzedane szlachcie. Dochód ze sprzedaży zasilił kasę utworzonej właśnie Komisji Edukacji Narodowej.
Dalekich korzeni współczesnego Funduszu Kościelnego upatrywać można w uchwale Sejmu Czteroletniego z 1789 r., kiedy to państwo przejęło majątki biskupów, a w zamian miało wypłacać biskupom emerytury ze skarbu państwa.
Pensja za ziemię
Kościelnego majątku nie oszczędzali zaborcy – zwłaszcza gorliwi w tej kwestii Niemcy. Potraktowany został on tak, jakby stanowił własność państwa, i zaborcy rozporządzali nim jak własnym. Na terenie zaboru pruskiego zostawili tyle, ile było niezbędne do utrzymania się kapłanów. Wywłaszczeni otrzymali rządowe pensje, które stanowiły mniej więcej jedną czwartą wcześniejszych dochodów, na dodatek wypłacane były nieregularnie.
Po odzyskaniu niepodległości problem pozostał. Czy rząd nowej Polski powinien oddać to, co zagarnęli zaborcy? Czy powinien przejąć zobowiązania zaborców i wypłacać pensje? Sekularyzacja nie została wówczas cofnięta, dóbr nie oddano. Polska wypłacała Kościołowi pieniądze na pomoc dla księży. Potem wybuchła II wojna światowa, a po niej przyszła władza, która sprawę jeszcze bardziej skomplikowała.
Fundusz (anty)Kościelny
Już w 1944 r. dekret PKWN o reformie rolnej wywłaszczył majątki obszarników – odebrano właścicielom ziemie powyżej 50 hektarów, podzielono i oddano ją chłopom. Właściciele nie otrzymali wówczas żadnego liczącego się odszkodowania. Sprawę majątku kościelnego zostawiono na później – do marca 1950 r. Wtedy to Sejm uchwalił ustawę o przejęciu przez państwo dóbr martwej ręki. Bezpieczne były tylko ziemie do 50 hektarów, będące podstawą zaopatrzenia, oraz kościoły, klasztory i kurie biskupie. Grunt, na którym stały, przechodził już na własność państwa. W ten sposób PRL przejęła 155 tys. hektarów kościelnej ziemi. Następnie upaństwowione zostały również drukarnie kościelne, szpitale, sanatoria, żłobki, apteki, ochronki, przedszkola i szkoły – a nawet należąca do diecezji katowickiej kopalnia węgla i bank, będący własnością archidiecezji poznańskiej.
Żeby zabranie takiego majątku nie wyglądało na pospolitą kradzież, władze utworzyły Fundusz Kościelny. Teoretycznie miał on wspierać materialnie Kościół, ale w praktyce wspierał wyłącznie tych, których PRL uważała za użytecznych. Z Funduszu finansowani byli „księża patrioci”, donosiciele na duchownych i urzędnicy urzędu do spraw wyznań, opłacano z niego prasę antykatolicką, propagandowe wiece i materiały oczerniające biskupów. Jak zauważa dr Michał Zawiślak, autor pracy o funkcjonowaniu Funduszu Kościelnego w PRL, dwie trzecie pieniędzy z Funduszu wydawane było na działalność antykościelną.
Dopiero w 1989 r. Fundusz mógł wreszcie zacząć pełnić rolę, do której został powołany.
Za co płacimy?
Obecnie Fundusz Kościelny ma na celu dotowanie składek na ubezpieczenia, wspomaganie działalności charytatywnej, oświatowej i wychowawczej Kościoła oraz odbudowę, remonty i konserwację zabytkowych obiektów sakralnych. Nie ma na to własnych środków, ale czerpie je z budżetu państwa (to około 1 proc. budżetu). Najwięcej emocji i dyskusji budzi punkt pierwszy, zwłaszcza że to on pochłania nie tylko największą, ale też stale rosnącą część środków.
Nie jest prawdą, że z pieniędzy Funduszu opłacane są składki zdrowotne dla wszystkich księży. Na taką pomoc liczyć mogą jedynie ci, którzy nie są płatnikami ani podatku dochodowego dla osób fizycznych, ani zryczałtowanego podatku od przychodu dla osób duchownych. Składki emerytalne opłacane są za tych duchownych, którzy nie są zatrudnieni na umowach o pracę (w 80 proc.) oraz za członków zakonów kontemplacyjnych i klauzurowych oraz misjonarzy (w 100 proc.). Zapewniają one najniższą emeryturę, która dziś wynosi około 1000 zł. Ponad połowa księży, którzy zatrudnieni są na umowach, płacą do ZUS dokładnie takie same składki, jak inni pracownicy.
Niepokojąco wyglądać może również wzrost wydatków na Fundusz Kościelny. W 1990 r. wynosił on 2 mln złotych, dziesięć lat później 67 mln, a w 2018 r. na ten cel zabezpieczonych zostało blisko 157 mln. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji wyjaśnia jednak, że ów wzrost spowodowany jest przede wszystkim stałym wzrostem kwoty minimalnego wynagrodzenia, co przekłada się na wysokość składek na ubezpieczenie zdrowotne i społeczne księży. Wzrastać ma również wysokość dotacji na konserwację i remont zabytków, ale nie da się ukryć, że stanowi to w tej chwili niewielką część wydatków Funduszu (w 2016 r. było to około 10 proc.).
Nienależna łaska?
Emocje, jakie budzi, to jednak nie jedyny problem, jaki wiąże się z Funduszem Kościelnym. Ważniejsze wydaje się to, że nie ma on własnych pieniędzy i dysponuje jedynie tym, co przekazanie zostanie do niego z budżetu państwa. To uzależnia działanie Kościoła od władz państwowych. Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, że w Sejmie przegłosowany zostanie budżet, w którym środki zostaną znacznie zmniejszone tak, że poza składkami nie pozostanie nic na inicjatywy charytatywne czy wychowawcze. Żaden z Kościołów czy związków wyznaniowych nie ma wpływu ani na finansowanie, ani na decyzje podejmowane w Funduszu: może jedynie pisać wnioski i czekać.
Finansowanie z budżetu również o tyle krępuje swobodę Kościoła, że naraża go na zarzuty czerpania nienależnych mu środków. Tymczasem majątek, odebrany Kościołowi w PRL, nigdy nie został oszacowany. Tym bardziej nie oszacowano korzyści, jakie państwo osiągało z niego przez dziesiątki lat: grunty rolne z 1950 r. dziś w wielu przypadkach mogą być niezwykle cenną ziemią budowlaną, sprzedaną deweloperom za wielokrotność wcześniejszej wartości. Również zajęte działalności gospodarcze przez lata mogły generować kolejne zyski. Nie wszystko zostało po 1989 r. zwrócone, bo nie wszystko do zwrotu się nadawało, między innymi przez nowe przeznaczenie, jakie uzyskało. Nie potrafimy zatem dziś policzyć, jakich dokładnie pieniędzy Kościół został na przestrzeni blisko 70 lat pozbawiony (nie liczymy już tego, co zostało odebrane przed wojną!) i kiedy ewentualnie owa pula się wyczerpie.
Sprawiedliwe, niewygodne
Majątek, który Kościół zebrał przez wieki, nie był jego zasługą – w dużej części był darem tych, którzy chcieli, by ich ziemskie dobra służyły sprawom wieczności. Nie było winą Kościoła, że ów majątek został mu odebrany. Tym bardziej winą Kościoła nie jest, że ów majątek nie został odpowiednio wykorzystany, że często w czasie PRL ulegał dewastacji i zamiast służyć budżetowi państwa, pozostawał bezużyteczny lub wręcz zmarnowany.
Rekompensata utraconych dóbr ze strony budżetu nie jest zatem łaską, ale oddaniem sprawiedliwości: ktoś przecież z zagrabionego Kościołowi majątku korzystał i w wielu wypadkach nadal korzysta.
Nie zmienia to faktu, że owo oddanie sprawiedliwości, które jest dziś rozsądnym kompromisem, nie jest dla Kościoła rozwiązaniem najbardziej komfortowym. Forma rekompensaty, wprowadzana już przez zaborców, a później usankcjonowana w PRL i trwająca do dziś, jest de facto uzależnieniem Kościoła od państwa. Kościół zmuszony jest do stawania przed rządzącymi w roli petenta, proszącego o dotacje choćby na ratowanie zabytków, stanowiących wartość dla całego społeczeństwa. Nie bez znaczenia jest również negatywny obraz Kościoła, jaki w ten sposób kształtuje się wśród tych, którzy nie widzą, ile Kościół do budżetu wniósł, liczą za to skrupulatnie przeznaczone na niego wydatki.
Przed kim klękać?
Pytanie o to, co dalej z Funduszem Kościelnym, wraca nie tylko przy okazji sondaży. Na to, żeby go zlikwidować, nie ma zgody – teoretycznie byłoby to możliwe dopiero po dokładnym zinwentaryzowaniu wszystkich odebranych dóbr, wyliczeniu uzyskanych z nich przez lata dochodów i wykazaniu, że cała ta pula środków została przez Kościół wykorzystana, również na przyszłość.
W martwym punkcie, ze względu na kampanię wyborczą, utknęły prowadzone z 2015 r. rozmowy na temat zastąpienia Funduszu Kościelnego odpisem podatkowym: Kościół i strona rządowa po długich negocjacjach zgodziły się wówczas na odpis w wysokości 0,5 proc. Dziś ten temat nie jest już podejmowany.
Rozwiązaniem dającym największą wolność Kościołowi byłoby zapewne odebranie od państwa stosownego i jednorazowego odszkodowania za cały utracony majątek i całkowite uniezależnienie finansowe na przyszłość. To byłoby dla nas lekcją odpowiedzialności nie tylko za wszystkich, którzy oddali się życiu kontemplacyjnemu, i za misjonarzy, ale również za księży, pracujących w parafiach, którzy również potrzebować będą emerytur. Byłoby lekcją gospodarowania i mądrego zarządzania. Byłoby lekcją pokory i miłości. A jeśli nie zdalibyśmy egzaminu z pokory i miłości, dostając za to od wiernych lekcję ubóstwa? Lepszy jest Kościół ubogi, który klęczy przed Bogiem, prosząc o miłosierdzie, niż ten, który klęczy przed świecką władzą, zabiegając o pieniądze.