Takiego głosu chyba nikt się nie spodziewał. Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski wydał oświadczenie „w kwestii regulacji wyborczych”. Chodzi o zmianę w ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego (wybory zaplanowano na 26 maja 2019 r.) uchwaloną przez parlament pod koniec lipca.
Z deszczu pod rynnę
Polskie wybory do europarlamentu należą do najbardziej skomplikowanych w całej Unii Europejskiej. Głosy oddane na listy startujących ugrupowań sumuje się najpierw w skali kraju. Później dzieli się mandaty pomiędzy te ugrupowania, które przekroczyły pięcioprocentowy próg wyborczy. Gdy wiadomo już, ile miejsc w parlamencie otrzymają poszczególne partie, przyporządkowuje się je wyborczym okręgom. Problem w tym, że przed pójściem do urn wyborcy nie wiedzą, ilu reprezentantów wybiorą w swoim okręgu: ich ostateczna liczba jest uzależniona od wyborczej frekwencji.
Teraz ma się to zmienić. W każdym z 13 okręgów wybierać mamy co najmniej trzech europosłów. Posłowie Prawa i Sprawiedliwości uzasadniają wprowadzaną zmianę chęcią wyeliminowania „niezrozumiałej dla wyborców i niczym nie uzasadnionej rywalizacji pomiędzy okręgami wyborczymi o liczbą mandatów”. Efektem nowej ordynacji miał być wzrost zainteresowania eurowyborami, które cieszą się niewielką, jedną z najmniejszych w całe UE, popularnością (w 2004 r. głosowało niespełna 21 proc. uprawionych, w 2009 r. – 25 proc., a w 2014 r. – 24 proc.; dla porównania w ostatnich wyborach do Sejmu głosowało prawie 51 proc. Polaków).
Ale cechą szczególną eurowyborów w Polsce było jeszcze coś innego – sukcesy mniejszych partii, by przypomnieć cztery mandaty Nowej Prawicy Janusza Korwina-Mikkego w wyborach sprzed czterech lat, czy 10 mandatów Ligi Polskich Rodzin w 2004 r.
Proponowana przez PiS zmiana szanse na podobne sukcesy ograniczyłaby do minimum. Potencjalne jej efekty najlepiej widać na przykładzie wyborczej symulacji. Gdyby taką ordynację zastosować cztery lata temu podczas ostatnich europejskich wyborów, swoich przedstawicieli w Parlamencie Europejskim nie miałaby wcale Nowa Prawica (dziś ma czterech), Polskie Stronnictwo Ludowe straciłby trzy mandaty, a Sojusz Lewicy Demokratycznej – dwa. Beneficjentami byłyby największe polskie ugrupowania: PiS i Platforma Obywatelska, które podzieliłyby między siebie „odebrane” mniejszym dziewięć miejsc (pięć dla PiS i cztery dla PO).
Analizujący sprawę konserwatywny Klub Jagielloński nazwał proponowaną zmianę „rewolucją polityczną”, której efektem będzie „zabetonowanie sceny politycznej”, a jedyną szansą na zdobycie mandatu dla mniejszych ugrupowań ma być dołączenie do którejś z dwóch największych partii.
Sprzeciw episkopatu
Nic dziwnego, że głos w tej sprawie zabrał episkopat. W swoim oświadczeniu jego rzecznik ks. Paweł Rytel-Andrianik przypomniał podstawowe zasady, którymi powinny się kierować regulacje wyborcze. „Właściwy porządek polityczny polega na tym, by jak największa część obywateli mogła uczestniczyć w sprawach publicznych w warunkach prawdziwej wolności” – napisał rzecznik, przypominając Konstytucję duszpasterską o Kościele w świecie współczesnym Soboru Watykańskiego II Gaudium et spes. Dodał, że „regulacje wyborcze nie mogą zatem do tego uczestnictwa zniechęcać obywateli ani ograniczać możliwości uprawnionego wyboru”. Rzecznik przypomniał również, że „prawo wyborcze musi być sprawiedliwe i gwarantować możliwość dobrego wyboru reprezentacji opinii publicznej” i że „winno służyć społeczeństwu, a nie tylko największym partiom politycznym”. A skoro o największych partiach mowa, to „nie mogą traktować swojej pozycji jako przywileju chronionego przed obywatelami”.
Ważna sprawa
Oświadczenie rzecznika episkopatu dotyczyło kwestii z punktu widzenia wyborców najważniejszej – kto będzie ich reprezentował. Trudno mówić o możliwości „dobrego wyboru reprezentacji opinii publicznej”, jeśli realny próg wyborczy, który muszą przekroczyć startujące w wyborach ugrupowania, zwiększa się z 5 do, jak wyliczyli eksperci, 16,5 proc. Poparcie takiego rzędu w wyborach uzyskują tylko największe partie.
Ugrupowania chcące wystartować w wyborach w myśl nowym przepisów mają, nomen omen, wybór. Mogą startować na własną rękę albo wejść w wyborczą koalicję z większym partnerem. Oba rozwiązania mogą zniechęcać obywateli do głosowania. W sytuacji kiedy wspierają oni mniejszą partię, mogą dojść do wniosku, że ich głos i tak nie ma znaczenia, bo popierana przez nich lista nie przekroczy wyśrubowanego realnego progu wyborczego. A jeśli tak, to czy jest sens iść na wybory? Podobnie w drugim przypadku, kiedy partie formować będą większe koalicje, do których wcale nie musi zachęcać ideowa zbieżność, lecz wyborczy pragmatyzm.: to również będzie zniechęcać do pójścia do urn. W obu przypadkach możemy mówić o „ograniczaniu możliwości uprawnionego wyboru”.
Z podobnego założenia wyszedł prezydent Andrzej Duda, który w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną” mówił o swoich „ogromnych wątpliwościach” co do ustawy. – Nie widzę potrzeby tak fundamentalnego ograniczania dostępu do Parlamentu Europejskiego. Wszyscy przyznają, że realny próg wyborczy będzie podniesiony do poziomu co najmniej 11–12 procent. To w praktyce eliminuje mniejsze ugrupowania. Jakaś część polskiego społeczeństwa będzie miała poczucie pozbawienia reprezentacji w europarlamencie. Kwestionuję to z demokratycznych pozycji, próg pięcioprocentowy to rozsądne rozwiązanie. Nie widzę potrzeby wymuszania w ten sposób systemu dwupartyjnego. Nie widzę potrzeby wymuszania koalicji wyborczych na warunkach największych partii. Mocno skłaniam się w kierunku zablokowania tej propozycji – mówił w rozmowie z Piotrem Zarembą prezydent.
Dobra moneta
Oświadczenie rzecznika episkopatu było szeroko omawiane z kilku powodów.
Po pierwsze dlatego, że biskupi nie komentowali dotąd tak konkretnych tematów jak sprawa ordynacji wyborczej. Znów pojawiły się głosy o mieszaniu się Kościoła do polityki. Tymczasem sprawa ta ma o wiele większe znaczenie niż tylko polityczne: dotyczy praw przysługujących obywatelom.
Po drugie dlatego, że biskupi skrytykowali propozycję uchwaloną głosami Zjednoczonej Prawicy. To też już się zdarzało, choćby rok temu, gdy prezydent Andrzej Duda zawetował ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. Wtedy podziękował mu za to przewodniczący episkopatu abp Stanisław Gądecki, przypominając, że trójpodział władzy jest „gwarancją prawidłowego funkcjonowania demokracji”.
Po trzecie dlatego, że pojawiło się tego samego dnia co wywiad, w którym prezydent zapowiedział możliwość zawetowania ustawy, tylko nieco później. To już drugi raz, kiedy realizowany jest podobny scenariusz – najpierw prezydent wetuje (zapowiada możliwość zawetowania) ustawę, po czym dostaje wsparcie od episkopatu. Można uznać tę kolejność za niefortunną, ale co by się działo, gdyby była ona odwrotna?
Faktem jest, że episkopat komentuje tylko najważniejsze z punktu widzenia obywateli i Kościoła sprawy: ale też nie wszystkie, bo trwająca od kilku tygodni sprawa reformy Sądu Najwyższego takiej reakcji się nie doczekała. Z samego komunikatu rzecznika episkopatu w sprawie eurowyborów na pierwszy rzut oka nie wynika też, że mamy do czynienia z naprawdę ważną sprawą.
Jak widać, obecność Kościoła w debacie publicznej nie jest rzeczą łatwą. Znaczenie ma nie tylko co, ale kiedy i jak powiemy. Ale może warto próby, które widzimy, uznać za dobrą monetę?
Artykuł oddano do druku w poniedziałek 13 sierpnia, kiedy jeszcze nie było wiadomo, co z ustawą zrobi prezydent Andrzej Duda