Okołopogrzebowe zgiełki to jedna z wątpliwych atrakcji naszej cywilizacji, dopraszająca się zresztą dłuższej i bardzo smutnej analizy.
Zmarła Kora. Także i dla mnie jej piosenki były ważne, chociaż traktowałem je jako element świata dawno minionego. Kora z lat ostatnich była ekscentryczną panią jurorującą w telewizyjnych konkursach dla maluczkich i co jakiś czas oznajmiającą, co jej się wydaje na temat polityki i życia. Nie odczuwałem do tej współczesnej Kory sentymentu, ale z uwagi na dawne czasy nie żywiłem niechęci czy urazy.
Kiedy zmarła, jeszcze przed pogrzebem wybuchła awantura – o to, że pewien warszawski ksiądz, popularny w pewnych kręgach Wojciech Drozdowicz, upamiętnił ją w kościele. Stało się to przedmiotem szerokiego i bardzo brutalnego hejtu. Nie przepadam za tym słowem, ale nic innego nie oddaje natury tego wrzasku w sieci. Odpowiedzią stał się z kolei inny hejt – na tych, którym nie podoba się puszczanie piosenek Kory w świątyni. A przy okazji mnóstwo złudzeń, choćby powtarzana w dobrej wierze wieść, że artystka przyjęła ostatnie namaszczenie. I sprostowanie rodziny, że to nieprawda, potwierdzone potem naturą pogrzebu.
Nie mam nic przeciwko wspominaniu w kościele osób niewierzących. Chyba trudno znaleźć kościelny „paragraf”, który tego zabrania. Oburzeni mają prawo obawiać się Kościoła jako instytucji nazbyt otwartej, podsuwającej wiernym życie „bez Boga” jako całkiem „równoprawny wybór”, albo „obsługującej” każdego „jak leci”, bo tego życzy sobie rodzina. To jednak nie ten przypadek. Rodzina Kory nie wciskała się do kościoła, a ks. Drozdowicz to mądry kapłan doskonale rozróżniający miłość do drugiego człowieka od akceptacji każdego jego postępku.
Na dokładkę wielu oburzonych po prostu nie lubi środowisk artystycznych, tego typu muzyki, tekstów, ekspresji. Ja wierzę w nieskończoną Bożą tolerancję, także w Jego dobry gust i poczucie humoru. Tyle w odpowiedzi hejterom konserwatywnym.
Ale muszę powiedzieć, że kiedy czytałem niektóre odpowiedzi, nie robiło mi się lepiej. Jeśli znany z rozlicznych potyczek z instytucjonalnym Kościołem ks. Wojciech Lemański uważa całą sytuację za okazję do pyskówki, w której brata w kapłaństwie – niechby i błądzącego – trzeba nazwać „klechą” i odwołać się do niezbyt jasnego epizodu z życia samej Kory (podobno molestowanej przez duchownego we wczesnej młodości), żeby objaśnić jej późniejszą postawę, to mam wrażenie, że ginie tu sam przedmiot sporu: granice otwartości na człowieka. Że chodzi głównie o pretekst, aby coś zamanifestować, pokazać: my jesteśmy lepsi od „ciemnogrodu”.
Do jednego worka wrzuca się przy tym wypowiedzi naprawdę niegodne i pytania, choćby o pogubienie się ludzi z otoczenia Kory. Nikt nie kazał Magdalenie Środzie ogłaszać w okolicach pogrzebu, że energia jej przyjaciółki musi gdzieś istnieć, chociaż ona sama nie wierzy w życie pozagrobowe. Jeśli takie słowa padają, od razu wystawiają się na osąd. Taka jest natura naszej cywilizacji. Ja bym sobie z takich słów nie drwił. Ale pytanie o sprzeczność, niekonsekwencję nasuwa się samo.
Nie ma co na siłę zapisywać zmarłej artystki do Kościoła, bo ani ona tego nie chciała, ani jej bliscy. Nie ma też co wygrażać z tego powodu zmarłej – a szerzej: zmarłym – ani kopać rowu między katolikami i artystami. Ale też podlizywanie się „innemu stylowi życia” wydaje mi się czymś sztucznym i donikąd nieprowadzącym. Powagi, chciałoby się powiedzieć, wszyscy umrzemy.