Logo Przewdonik Katolicki

Gdzie był Bóg?

fot. archiwum prywatne

Zostawiła rodzinę, pracę i doktorat, by wyjechać na pół roku na misje. Wróciła ze śmiertelną chorobą, którą ktoś zaraził ją przez nieuwagę. „Dlaczego Bóg na to pozwolił, skoro w swoim życiu zrobiłam dla innych tak wiele?”.

Spotykamy się w ogródku „Literatki” – stylowej wrocławskiej kawiarni. Marta Jerzyk ma 27 lat, złociste włosy, roześmiane oczy i głęboki wyrazisty głos. Na misje zdecydowała się w styczniu 2017 r.: dokładnie wtedy, gdy Helena Kmieć została zamordowana w Boliwii.
– Po raz pierwszy dotarło do mnie, że podczas takiego wyjazdu można stracić życie – mówi. – Ale wciąż to zupełnie co innego, gdy podpisujesz na dokumencie przygotowanym przez Salezjański Wolontariat Misyjny, że zdajesz sobie sprawę z zagrożeń, a zupełnie co innego, gdy wracasz do Polski z niedoleczoną malarią tropikalną z powikłaniami i sepsą E.coli.
– To, że tu jestem, że mogę cieszyć się ze słońca i delektować kawą to dla mnie cud – dodaje po chwili.
 
Zawsze dam radę
Długo nie chciała się zgodzić sama ze sobą, że pomaganie potrzebującym wypełni jej życie. Miała 15 lat, gdy pojechała jako wolontariuszka na pierwszy obóz dla niepełnosprawnych. Potem pomagała wolontaryjnie w kilkunastu ośrodkach: dla osób z autyzmem, z zespołem Downa, z wadami genetycznymi. Równocześnie studiowała badania rynku, socjologię, zajmowała się coachingiem i trenerstwem.
– Podobał mi się świat biznesu – mówi. – Jednak nie dawał mi takiej radości, jak praca z niepełnosprawnymi. Przy nich mogłam bardziej wykorzystać moją wrażliwość, cierpliwość i wyrozumiałość dla inności i trudności. I co najważniejsze, niepełnosprawnych łatwo mi było kochać – dodaje z uśmiechem. Dlatego jako drugi kierunek zaczęła studiować pedagogikę.
Była twarda. I jak to często jest z dziećmi alkoholików, bez względu na okoliczności, dawała sobie radę. W jej życiu nie było miejsca na słabość. Tak jak w dzieciństwie. Pielęgnowała osoby z tracheotomią, gastrostomią, respiratorem i zawsze potrafiła zmienić rurkę, nakarmić czy umyć w sytuacjach, gdy inni wolontariusze nie dawali rady. Z czasem coraz bardziej uświadamiała sobie, że – podobnie jak kiedyś jej ojciec – nie potrafi okazywać uczuć.
– „Tato. Przestań, co robisz!”, „Mamo, czemu nie przerwiesz tego alkoholowego kręgu?!” – nie było szans, bym wypłakała im swój ból – wyjaśnia. – Dlatego, odkąd pamiętam, skrywałam się z tym, co myślę i jakie mam trudności.
W konsekwencji nie potrafiła nawiązać głębszej relacji ze znajomymi. Przerażało ją, że mogłaby być z kimś blisko. Wokół siebie miała wielu przyjaciół, lecz gdy relacja stawała się w jej odczuciu zbyt głęboka starała się wycofać. A chorych i cierpiących kochała i potrafiła to okazać.
 
Rozczarowanie
O misjach myślała od kilku lat. Gdy na obozie Fundacji Dzieło Trzeciego Tysiąclecia posłuchała opowieści Agaty – koleżanki z pokoju, nie chciała już dłużej czekać: zgłosiła się do Salezjańskiego Centrum Wolontariatu.
– To była potrzeba serca – wyjaśnia. – Chciałam zmieniać świat, przynosić ludziom radość. A że miałam czas, pieniądze, zdrowie i byłam dyspozycyjna, mogłam jechać – mówi. Po ponad roku przygotowań formacyjnych i edukacyjnych przyszło rozczarowanie. Chciała pojechać do Etiopii, ale ponieważ wolontariuszy misyjnych deleguje się tam, gdzie ich wiedza i umiejętności są najbardziej potrzebne, została skierowana do Indii.
– Próbowałam to odkręcić – mówi. – A potem, chyba pierwszy raz w życiu zgodziłam się, by przyjąć decyzję kogoś innego. Zawierzyłam, że Bóg ma w tym wobec mnie jakiś plan.
– I miał?
– Teraz gdy minął prawie rok i tak wiele w moim życiu się zmieniło, jestem pewna, że tak.
 
Zaskoczenie
Pierwsze cztery miesiące były pełne zachwytu. Dzieci ze szkoły Sióstr Apostołek w Nellur (w południowo-wschodnich Indiach), gdzie uczyła angielskiego, były także nią zachwycone.
– Kochały mnie za to, że miałam blond włosy i jasną skórę, że byłam wobec nich życzliwa i chętnie się z nimi bawiłam – mówi. Wykorzystywały każdy moment poza lekcjami, by dowiedzieć się o Marcie czegoś więcej, zasypać komplementami. Ona uwielbiała ich otwartość, ciekawość i ufność. Ich miłość coraz bardziej otwierała ją na budowanie głębokich relacji.
Po czterech miesiącach niespodziewanie źle się poczuła. Nawracająca gorączka po 40 stopni i osłabienie organizmu towarzyszyły jej przez kolejne trzy tygodnie.
– Najtrudniej mi było znieść moją bezradność. Za drugim razem wyszłam ze szpitala na własne żądanie. Wieczorem czułam się tak źle, że jeden z księży zaniósł mnie tam z powrotem – opowiada. – To było koszmarnie trudne, gdy pielęgniarki położyły mnie na łóżko i zawiozły na salę. Zawsze byłam samodzielna i to ja pomagałam – a teraz potrzebowałam pomocy innych.
Powoli, dzień po dniu, Marta przestawała bać się zależności. Dostrzegała coraz wyraźniej, że ma wokół siebie wiele bliskich i życzliwych osób, dla których – co wcześniej nie przyszło jest do głowy – jest ważna.
– Rodzice, którzy od początku wyjazdu mocno mnie wspierali, dzwonili teraz codziennie, a mama wysyłała leki z Polski – wspomina. – Dziś o tych telefonach mówię jako o formie autoterapii. Tata już nie pije, a dzięki Indiom bardzo pogłębiliśmy naszą relację.
 
Jestem chora
W Polsce – dzięki pomocy dwóch swoich braci: Tomka i Filipa prosto z samolotu trafiła na oddział medycyny tropikalnej w Poznaniu. Pani profesor prowadząca leczenie wyjaśniła, że w Indiach omal nie straciła życia, a leczenie będzie długie i żmudne.
– Przyjechałam spłukana, bo leczenie w krajach Trzeciego Świata jest wyjątkowo drogie – mówi. – Byłam bez pracy. A gdy wychodziłam ze szpitala lekarka wypisała mi receptę na 500 zł i za dwa tygodnie kazała przyjść po drugą. Byłam przerażona, miałam łzy w oczach. I wtedy pierwszy raz w życiu poczułam tak ogromne wsparcie, także finansowe, bliskich. – To było coś pięknego – podsumowuje.
Nauczyła się też dawać innym wybór. Najpierw chciała wycofywać się z relacji w obawie, że ktoś się do niej przywiąże, a potem – przez jej chorobę – być może ją straci. Potem dotarło do niej, że inni mają prawo wybrać, czy podejmują takie ryzyko. – Odrobiłam wtedy swoją życiową lekcję – mówi.
 
Życiowa lekcja
Dlaczego ja? – to pytanie powracało niemal przez całe pół roku leczenia. – Wolontariusze na misjach łapią co najwyżej malarię, a ona omal nie straciła życia.
– Za moje misje zapłaciłam bardzo dużo – mówi Marta ze smutkiem w głosie. – Dla nich zostawiłam wszystko, a przyjechałam z chorobą, która w każdej chwili może się uaktywnić. Jestem młodą kobietą, która chciałaby wyjść za mąż i mieć dziecko, a ciągle żyje w stanie zagrożenia, martwię się o swoje zdrowie.
Trudności i obaw wciąż jest mnóstwo. I równocześnie: coraz więcej spraw w życiu Marty się układa, z dnia na dzień znalazła pracę jako pedagog specjalny w Fundacji Łatwo Powiedzieć. Wróciła do wolontariatu – tym razem w Przylądku Nadziei, z dziećmi chorymi na nowotwory.
W Indiach odebrała ekstremalną lekcję i pozwoliła wiele w sobie zmienić. Przestała eksploatować się do granic fizycznych i psychicznych możliwości. Jej twardy charakter stał się bardziej elastyczny, bardziej docenia ludzi, okazuje im więcej ciepła.
– Nie jestem zachwycona, że zachorowałam, ale cieszę się ze zmiany, jaką ta choroba przyniosła – mówi. – Już nie pytam: „Dlaczego mnie to spotkało?” i „Czy można to udźwignąć?”, lecz coraz bardziej dociera do mnie, że Ktoś z moją pomocą zbuduje z tego doświadczenia coś bardzo dobrego.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki