W sprawie zwanej w skrócie „ustawą o IPN” byliśmy ostatnio świadkami kolejnego gwałtownego zwrotu. We wtorek 26 czerwca rząd przyjął projekt ustawy zmieniającej, a w rzeczy samej anulującej ustawę z 26 stycznia, która wywołała tyle zamętu w międzynarodowych relacjach Polski, a szczególnie w jej stosunkach z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi. W środę 27 czerwca nową ustawę w ekspresowym tempie najpierw przegłosował Sejm, potem przyjął bez poprawek Senat, wreszcie podpisał prezydent. Tego samego dnia nastąpiła wspólna deklaracja premierów Polski i Izraela, która w ich intencji zamykać ma pięciomiesięczny spór obu państw.
Wszystko to wygląda pięknie, a polskie władze wszem i wobec odtrąbiły kolejny sukces dyplomatyczny. Czy jest to rzeczywisty sukces – spróbujemy się za chwilę zastanowić. Ale jedno jest tutaj pewne: przeżyliśmy pięć straconych miesięcy.
Dobra mina do złej gry
Premier Mateusz Morawiecki na serii wyjazdowych spotkań z mieszkańcami Podkarpacia chwalił się, że jego wspólna deklaracja z premierem Binjaminem Netanjahu to rzecz dla Polski korzystniejsza „niż dziesięć najlepszych produkcji hollywoodzkich”. Styczniową ustawę, która rozpoczęła kryzys, określił jako dobry ruch polskich władz, który wszelako zastąpiony został dzisiaj „jeszcze lepszym”. Karkołomna jest logika tego wywodu. Wyobraźmy sobie sternika, który w celu zmiany kursu wstał i rozhuśtał łódź do tego stopnia, że za burty wlała się woda i ktoś z pasażerów wypadł na zewnątrz. Sternik z wielkim trudem wciągnął nieszczęśnika do środka, potem pracowicie wyczerpał wodę z dna pokładu. Przy okazji kurs łódki rzeczywiście się poprawił. Ale przecież do tego wystarczyło zakręcić kołem sterowym...
Polski rząd robi dobrą minę do złej gry. Nieszczęsna ustawa z 26 stycznia, grożąca Polakom i cudzoziemcom karami więzienia za przypisywanie narodowi i państwu polskiemu współodpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej, uchwalona została w klimacie buńczucznej retoryki „wstawania z kolan”, a oficjalne czynniki zapewniały nas, że w tej sprawie nie będzie ani kroku wstecz.
Tymczasem Polska, uchylając najbardziej kontrowersyjne artykuły rzeczonej ustawy, robi zwrot o 180 stopni i żadne lakierowanie rzeczywistości tego faktu nie zmieni. W styczniu, zupełnie bezsensownie, wzięliśmy kurs na konfrontację z Izraelem, a kiedy szybko okazało się, że ani polski prezydent, ani premier nie mogą dobić się spotkania na najwyższym szczeblu w Waszyngtonie, nasze władze postanowiły wycofać się z całego impasu. Rządzący przedstawili się nam więc jako jedyni spośród 40 milionów Polaków, którzy nie zdają sobie sprawy z oczywistego podobno faktu, że za Izraelem stać będzie murem administracja każdego prezydenta USA. A już szczególnie administracja obecnego prezydenta. Czyżbyśmy naiwnie uwierzyli, że Ameryka uważa nas za naród wyjątkowy pod słońcem, o czym przed rokiem Donald Trump zapewniał nas, skądinąd bardzo sugestywnie, pod pomnikiem Powstania Warszawskiego?
Takich błędów nie powinno się wybaczać rządzącym. I choć rzeczywiście premier Morawiecki, inicjując supertajne negocjacje z premierem Netanjahu, bardzo się natrudził, aby całą rzecz naprawić, niepotrzebne straty, jakie ponieśliśmy, w dużej mierze niwelują znaczenie osiągniętych ostatnio zysków.
Dokument bez precedensu
Teraz o zyskach, bo one rzeczywiście są. Deklarację premierów z 27 czerwca można potraktować minimalistycznie, jako sposób na wyjście z twarzą polskiego rządu z idiotycznej awantury. Jednak sam fakt podpisania wspólnej deklaracji szefów rządów państw o tak szczególnej wspólnej historii, jak Polska i Izrael, jest już ważnym politycznym wydarzeniem. A ta deklaracja nie jest bynajmniej zbiorem dyplomatycznych ogólników; zawiera fragmenty, jakich nigdy dotąd nie formułowano w naszych stosunkach. Co więcej, jakich nigdy dotąd Izrael nie formułował w ogóle.
Holokaust określa się tutaj jako zbrodnię „popełnioną przez nazistowskie Niemcy przeciwko narodowi żydowskiemu i wszystkim Polakom żydowskiego pochodzenia”. To rewolucyjne sformułowanie zrywa z obowiązującym dotąd, fałszywym schematem sztywnego podziału na Żydów i Polaków. Chociaż stanowimy dwa osobne narody, jesteśmy ze sobą zrośnięci jak syjamskie bliźnięta. Winni tamtej wojny chcieli nas podzielić, ale ich wysiłki nie mogą zaprzeczyć prawdzie: Zagłada dotknęła też Polaków – w tej ich części, która z żydowskiego pnia się wywodziła. To punkt wyjścia do całkiem nowego spojrzenia na relacje polsko-żydowskie. Ta perspektywa sprzeciwia się zarówno żydowsko-nacjonalistycznemu ekskluzywizmowi Holokaustu, jak i polsko-nacjonalistycznemu redukowaniu polskiego cierpienia do „czystego rasowo” wymiaru.
W deklaracji potępia się – i to w równej mierze – antysemityzm i antypolonizm. Wielu Polaków, przyzwyczajonych do takiego stawiania sprawy, nie musi to dziwić. Jednak ze strony Izraela jest to wielkie i podziwu godne „ustępstwo”, rozszerzenie narodowej optyki.
Jest jeszcze zdanie, które wśród części izraelskich Żydów wywołuje największy protest: „Smutna prawda jest niestety taka, że w tamtym czasie niektórzy ludzie – niezależnie od pochodzenia, wyznania czy światopoglądu – ujawnili swe najciemniejsze oblicze”. Dlaczego niektórzy Żydzi przeciwko niemu protestują? Otóż dlatego, że podobnie jak wielu z nas, Polaków, także wielu Żydów uważa swój naród za wyjątkowy pod słońcem. Wyjątkowy, bo wyjątkowo wycierpiał. Jednak mądrość, jaką daje dystans spojrzenia na własną historię, podpowiada nam, że nawet wyjątkowe cierpienia nie dają żadnemu narodowi prawa do nazywania się „narodem ofiar”, to znaczy – wyłącznie ofiar. Jeśli Żydzi to dostrzegają i uważają za stosowne umieścić w międzynarodowej deklaracji, należy się im za to nasz szacunek.
Obie strony zgadzają się, że sformułowania „polskie obozy śmierci” i „polskie obozy zagłady” są niedopuszczalne. Jednak w akapicie akcentującym wolność wypowiedzi, a także badań naukowych w kwestii Holokaustu zapowiadają, że „żadne prawo nie może tego zmienić i tego nie zmieni”. Ta deklaracja wiąże na przyszłość stronę polską, ale izraelską również. Wzajemna gwarancja ochrony wolności słowa nie jest przecież ograniczeniem suwerenności ani Polski, ani też Izraela. Przeciwnie, daje nadzieję na długotrwały kurs równoległy, który z czasem zatrze pamięć o nieszczęsnej styczniowej kolizji.