Otóż, wina jest zbiorowa, a przestępstwo rozciągnięte w czasie. Żeby zrozumieć, dlaczego język polski wygląda tak a nie inaczej, musimy cofnąć się do 960 r., kiedy pogański książę Mieszko przyjmuje chrzest. To wydarzenie bowiem nie tylko uznaje się za początek polskiej państwowości, ale także zaważyło na losach języka polskiego.
Cyrylica vs. łacinka
Decyzja Mieszka, aby przyjąć chrzest w obrządku łacińskim, sprawiła, że dostaliśmy się w strefę wpływów Europy Zachodniej. Dziś możemy jedynie gdybać, jak potoczyłaby się historia Polski, gdyby Mieszko przyjął chrzest w obrządku greckim. Jedno jest niemal pewne – pisalibyśmy cyrylicą.
Zanim Cyryl i Metody wyruszyli z Bizancjum z misją nawracania Słowian, pierwszy z braci dokonuje przekładu Ewangelii na język słowiański. A ponieważ mowa Słowian brzmi zupełnie inaczej od języka greckiego, aby ją zapisać, misjonarz tworzy dla niej zupełnie nowy alfabet – głagolicę. Później zostaje ona przekształcona w prostszą cyrylicę, a w XVIII w. – w grażdankę. Niewątpliwą zaletą cyrylicy jest to, że stworzono ją specjalnie z myślą o językach słowiańskich. Język polski należy do rodziny tych języków, dlatego zastosowanie wobec niego alfabetu cyrylicznego wydaje się naturalne. Chrzest rzymski zbliża nas jednak do kręgu kultury zachodniej, z łaciną jako językiem międzynarodowym. Ojczysta mowa Mieszka ma być zapisana „łacinką”. Ale jak to zrobić?
Wyobraźmy sobie taką sytuację: do niedawno powstałego biskupstwa gnieźnieńskiego przyjeżdża mnich-urzędnik. Przybysz jest starannie wykształcony, doskonale mówi, czyta i pisze po łacinie. Zostaje zatrudniony w kancelarii księcia Mieszka, gdzie ma sporządzać różne dokumenty, np. akt oddania kraju Mieszka pod opiekę papieża, znany historykom jako Dagome iudex. Problem pojawia się, gdy nasz mnich musi zapisać nazwę tego kraju, a zamiast „normalnych” słów słyszy trzaski i szumy. Nie dość, że nie potrafi ich powtórzyć, to jeszcze musi je zapisać, a do dyspozycji ma jedynie 21 liter łacińskiego alfabetu. Nic więc dziwnego, że z grodu Kraka robi się Craccoa, a z Gniezna Schinesghe.
To pierwszy etap kształtowania się polskiej grafii. Na razie mamy tylko te litery, które są w alfabecie łacińskim, ale za to jedna litera może oznaczać wiele różnych głosek. I tak litera „z” może być czytana jako z, s, ź, ś, ż lub dz. Przykładowo, Zeraz pojawiający się w Bulli gnieźnieńskiej to dobrze nam znany Sieradz. Poprawne odczytanie danego słowa jest możliwe tylko wtedy, gdy czytelnik zna konwencję, którą zastosował pisarz, a zatem albo sam nim jest, albo pochodzi z jego otoczenia. Jak pisał wybitny historyk języka polskiego Aleksander Brückner, ówczesna pisownia nie była nawet zalążkiem ortografii, lecz chaotyczną „kakografią”.
Z ziemi czeskiej do polskiej
Pod koniec XIV w. pisownia polska wchodzi w fazę tzw. grafii złożonej. To wtedy wynaleziono dwuznaki „cz”, „sz”, „ch”, a także „rz”, które jest reliktem po staropolskiej głosce zwanej miękkim r’ (jak w rosyjskim wyrazie rieka, czyli rzeka). Nie tylko Polacy zmagają się z dostosowaniem łacinki do języka polskiego. Wielkiej reformy języka czeskiego dokonuje Jan Hus, działacz religijny, filozof i wykładowca na uniwersytecie w Pradze. W 1410 r. wydaje on traktat De orthographia bohemica, w którym wprowadza do czeskiego alfabetu znaki diakrytyczne, czyli charakterystyczne daszki i kreski nad literami. Rozwiązanie okazuje się genialne w swojej prostocie i pozornie nic nie stoi na przeszkodzie, aby przenieść je także do polszczyzny. Długo nie pozwala na to jednak… sytuacja religijno-polityczna.
Kiedy w 1415.r. Hus zostaje spalony na stosie jako heretyk, przyznawanie się do związków z nim, nawet w dziedzinie językoznawstwa, staje się niebezpieczne. Z tego powodu ślady wpływów czeskiego reformatora stara się zetrzeć Jakub Parkoszowic – rektor Akademii Krakowskiej, autor pierwszego polskiego traktatu ortograficznego. Nie wychodzi to jego pracy na dobre – pomysły Parkoszowica okazują się dość dziwaczne i niemożliwe do realizacji. Jednym z nich jest np. to, aby miękkość głosek oznaczać za pomocą kształtu liter. I tak „b” z brzuszkiem kanciastym czytałoby się jak zwykłe b, natomiast „b” z brzuszkiem okrągłym już jako bi.
Dokładnie sto lat od śmierci Husa Samuel Zborowski podejmuje próbę wprowadzenia znaków diakrytycznych do polszczyzny. Zborowski proponuje m.in. aby pojedyncza kropka nas „s” oznaczała sz, natomiast dwie kropki – ś. Podwójne kropeczki można także znaleźć np. nad literą „w” – czytaną wówczas jako wi. Przy pisaniu (gęsim piórem!) kropki zlewały się ze sobą, a ich czytanie było bardzo męczące dla oka. Nie wszystkie propozycje Zborowskiego okazały się jednak chybione – to on dopisał dzisiejsze ogonki przy „ą” i „ę”, wymyślił też kształt litery „ł”.
Alfabet kosztuje
W Muzeum Narodowym we Wrocławiu trwa właśnie wystawa „Europejskie oficyny wydawnicze w starodrukach Biblioteki Muzeum Narodowego we Wrocławiu”. Możemy zobaczyć na niej m.in. cenne inkunabuły, czyli książki z czasów samego początku druku. Na pierwszy rzut oka nie różnią się one od rękopisów – ich inicjały zdobią wymyślne ornamenty, a krój liter przypomina ręczne pismo gotyckie. Pierwsi wydawcy chcieli, aby ich książki jak najbardziej przypominały manuskrypty, ponieważ takie księgi były chętniej kupowane. W Polsce oficyny wydawnicze, konkurując o czytelnika, przyciągają do siebie klientów również za pomocą grafii. Mimo prób jej ujednolicenia, w XVI w. każdy autor wciąż pisze po polsku tak jak ma ochotę. Koszt produkcji czcionki drukarskiej jest jednak bardzo wysoki – drukarze nie mogą pozwolić sobie na odlanie każdego znaku, którym dany pisarz akurat się posługuje. Trzeba ostatecznie stworzyć dla języka polskiego normę, która będzie przez wszystkich przestrzegana.
Największy wpływ na jej wypracowanie ma oficyna Hieronima Wietora. System graficzny krakowskiej drukarni łączy ze sobą najlepsze cechy grafii diakrytycznej i złożonej. Jedyną różnicą między grafią Wietorową, a grafią współczesną jest brak litery „j”, którą w atmosferze sporów, wyzwisk od „bigosów ortograficznych” i oskarżeń o rusyfikację polszczyzny wprowadził do polskiego alfabetu dopiero XIX w. Drukarzom zawdzięczamy także znaki interpunkcyjne (wcześniej pisano bez przecinków i kropek, a krótkie wyrazy często łączono z następnymi słowami), a także rozpoczynanie nowego zdania od wielkiej litery.
Ustalenie kształtu polskiego alfabetu nie zakończyło jednak dyskusji o tym, w jaki sposób go używać. W pierwszej poł. XX w. artyści z kręgu futurystów wydali jednodniówkę Nuż w bżuhu, dopominając się zerwania z przestarzałą, tradycyjną ortografią. Tuż po II wojnie światowej pojawia się pomysł „demokratyzacji” polszczyzny – „jak majątki ziemiańskie dojrzały do konfiskaty, tak i rz, ó, sz i cz domaga się likwidacji” – przekonuje jeden z krytyków literackich w czerwcu 1945 r. Na szczęście idea „polskiej mowy radzieckiej” nie zostaje wcielona w życie i dziś nadal rozróżniamy „ó” od „u”, „rz” od „ż”.
Możemy się na polską ortografię denerwować. Albo postarać się z nią zaprzyjaźnić i poczuć z jej powodu dumę. Bo nasz język jest jedyny w swoim rodzaju.