Logo Przewdonik Katolicki

Dwa serduszka, dwie Europy

Wiesław Kot
FOT. MATERIAŁY PRASOWE

Na ekranach kinowych bodaj najważniejsza premiera tego roku: Zimna wojna Pawła Pawlikowskiego, który z festiwalu w Cannes wrócił ze Złotą Palmą dla najlepszego reżysera. Ten film obejrzy cały świat – od Islandii po Nową Zelandię. Zobaczy Polskę: dziwną krainę, której mieszkańcy kochają zarówno pieśń masową, jak i jazz. A zakochani noszą się jak amanci z Casablanki.

Oto wypalona cerkiew gdzieś na Łemkowszczyźnie, w południowo-wschodnim rożku Polski, który został jej przydzielony z mocy układów jałtańskich. To symbol kataklizmu, który dopiero co przetoczył się przez te strony. Zmiótł zamieszkujące tu plemiona, pamiątki historii, hierarchie i obyczaje. Teraz na gruzach rozsiadają się „ludzie nowi”: bez tradycji, bez wykształcenia, bez zasad. Wprost idealni dla nowej władzy. A ta pchnęła w głęboki teren działacza k.o. (Borys Szyc), żeby z różnych Janków Muzykantów uformował polski Chór Aleksandrowa. Będzie sławił ludowymi przyśpiewkami trud „ludzi pracy miast i wsi”. A na oficjalnych uroczystościach wykona hymn na cześć towarzysza Stalina. Jeżeli geneza zespołu Mazurek przypomina historię naszego Mazowsza, to zupełnie nieprzypadkowo, a podobieństwo jest wręcz nieuniknione. Kto ciekaw, może przy okazji obejrzeć w skansenie sztuki socrealistycznej w Kozłówce pod Lublinem obraz, na którym Stalin udziela na Kremlu audiencji śpiewakom z Mazowsza. Kto się zajmie rekrutacją do Mazurka? Ano, wzięty samorodny kompozytor (Tomasz Kot), który rozumie, że muzykowanie z zespołem śpiewaków ludowych – choć samo w sobie żałosne i obciachowe – to jakiś sposób na to, by wytrzymać w kraju, w którym narasta propagandowy obłęd. A kto wie – może to też jakiś sposób, by przeniknąć za „żelazną kurtynę”…?

Miłosna sinusoida
Kogo rekrutuje kompozytor? Ano, hożą dziewczynę z ludu o głosie jak dzwon (Joanna Kulig) i wcale nie szkodzi, że ciąży na niej wyrok. Rzuciła się z nożem na własnego ojca – wprawdzie próbował ją molestować, ale kto wtedy wnikał w takie rzeczy. Dla dobra socjalistycznej twórczości wyrok się zatrze. I już z próby na próbę, z jednej śpiewki na drugą między introwertycznym akompaniatorem i solistką z ludu kiełkuje uczucie.
Nie będzie z nich jednak pary w typie solistka zespołu ludowego i przodownik murarski jak w Przygodzie na Mariensztacie (1953) czy urzędniczka i mistrz kierownicy „autobusu czerwonego, który przez ulice miasta mknie” (Skarb, 1948). Po pierwsze są za bardzo rozsądni i niezależni, by dać się wepchnąć w podobne schematy. A po drugie – nie zdążą, bo historia weszła już w kolejny zakręt. Lata 50. przechodzą właśnie w dekadę lat 60. Rosja zainstalowała na Kubie głowice jądrowe wycelowane w Waszyngton, więc świat stanął na krawędzi. A oni ze swą miłością, która biegnie jak sinusoida wachlują się z tym szemranym pseudoludowym repertuarem po ówczesnej Europie. Zajrzeli do Jugosławii, która wygląda jak ludowy skansen, w którym dla zgrywy zainstalowano ze dwa kasyna sprowadzone wprost z Monte Carlo. Bywają w NRD, otoczonym drutem kolczastym jak obóz koncentracyjny. Są wreszcie w Paryżu, gdzie koczuje artystyczna bohema całego Wolnego Świata. Wszędzie jednak tylko na chwilę: hotelik wynajęty na parę dni, walizka zawsze pod ręką. Życie nauczyło ich jednego – zawsze trzeba być gotowym do ucieczki.
Ich miłość biegnie jak sinusoida. Wytrzymać ze sobą nie sposób, ale żyć bez siebie też nie. Bo to nie jest już romans muzykanta i dziewuchy z Podbeskidzia. On nosi się jak Humphrey Bogart z Casablanki (1942), jej najbliżej do femme fatale w typie Rity Hayworth z Gildy (1946). Pocztówkowy romans z krainy ludowych przyśpiewek i bigbitu zmienia się w miłość w tonacji „noir” – drążącą, obsesyjną, niemożliwą…

Mazowsze jest cool
A przede wszystkim: ten film oddycha melodią, śpiewem, tańcem. Motorem akcji i refrenem uczuć obojga zakochanych jest muzyka, która pulsuje w filmie od pierwszych do ostatnich kadrów. Nie układa się oczywiście w tradycyjnie rozumiany „podkład muzyczny”, który wzmacnia nastrój. Kolejne cytaty muzyczne – gdy trzeba, jest to rodzimy folklor uzdatniany na potrzeby „zespołu pieśni i tańca”. Zupełnie inaczej film brzmi, gdy akcja przenosi się do Paryża lat 50. i 60. – a jest to miasto, w którym nie tak dawno komponował swoje największe powieści Ernest Hemingway. Teraz literacki świat pielgrzymuje tu do innego pisarza i filozofa, Jeana-Paula Sartre’a, który przy stoliku w paryskiej kawiarni Les Deux Magots przy Saint-Germanin-des-Pres żąda od Alberta Camusa, swego niedawnego sojusznika ideowego, by ten przestał rozpowiadać o radzieckich obozach koncentracyjnych. I nie odbierał nadziei francuskim masom pracującym, dla których Związek Radziecki jest świetlanym wzorem. Echa tamtej agitacji po kilku dziesięcioleciach odezwą się w przyjaźni, jaką aktor francuski Gerard Depardieu zadzierzgnie z prezydentem Władimirem Putinem.
Polscy muzycy z folklorystycznego zespołu Mazurek przybywają właśnie do tego Paryża, w którym Sartre, guru egzystencjalistów, traci właśnie wzrok – dosłownie i w przenośni. Ślepnie i popiera radziecką interwencję zbrojną na Węgrzech w 1956 r. Sekunduje poczynaniom reżimów Castro na Kubie i Mao Tse-tunga w Chinach. Gani USA za interwencje w Wietnamie. I na to wszystko dostaje w 1964 r. Nagrodę Nobla. I mają prawo zapytać: czy Zachód także oszalał? Na szczęście ówczesny Paryż żyje także muzyką. Nie tylko piosenkami „muzy egzystencjalistów” Juliette Greco, opiętej ciasnym czarnym golfem i rzucającej z estrady chmurne proklamacje. Paryż pulsuje także nową odmianą jazzu – wyrafinowanego, adresowanego do słuchacza cierpliwego i wymagającego. Ten najnowszy trend – opisywany na plakatach jako „cool jazz” – lansuje w nocnych klubach amerykański trębacz, którego nazwisko na razie niewielu mówi cokolwiek – Miles Davis.
A przez te wszystkie zmienne i kapryśne style przewija się wyszperana – zdawałoby się w babcinym kuferku stareńka śpiewka zespołu Mazowsze:
„Dwa serduszka cztery oczy łojojoj
Co płakały we dnie w nocy łojojoj
Czarne oczka co płaczecie, że się spotkać nie możecie
Że się spotkać nie możecie, łojojoj

Mnie matula zakazała łojojoj
Żebym chłopca nie kochała łojojoj
Starzy o miłości mają, młodym kochać zabraniają
Młodym kochać zabraniają łojojoj”. 
To „łojojoj” raz brzmi jak melizmat mazowiecki, raz jak góralski, innym razem jak żydowski. Na polskiej prowincji to po prostu regionalny zaśpiew, w Paryżu „łojojoj” przechodzi płynnie w elegancki temat jazzowy. Tak zresztą tej piosenki słuchaliśmy i w Polsce – Mazowsze wykonywało ją w konwencji pseudoludowego „łodiridi”, a Anna Maria Jopek (której tata był zresztą solistą Mazowsza) śpiewała o „dwóch serduszkach” w tonacji poetyckiej nostalgii. I znowu: zespoły biesiadne traktowały „serduszka” jak prostego kujawiaka, ale gdy to – wydawałoby się kiczowate – „łojojoj” śpiewa Magda Umer, słuchaczom mróz chodzi po krzyżu. Bo jej głos, błądzący na granicy bezbrzeżnego żalu, załamania i histerii, wyśpiewuje cały dramat miłości, która niby jest na wyciągnięcie dłoni, a przecież nigdy się nie ziści. Nic dziwnego, że w filmie o miłości bliskiej a nieosiągalnej Dwa serduszka, cztery oczy brzmią wszystkimi tymi odcieniami. Napędzają filmową historię miłosną, a na uczuciach widowni grają, jak tylko chcą.
Że to wymysł i literatura? Skąd! Pawła Pawlikowskiego (ur. 1957), „chłopaka z Mokotowa”, mama wywiozła z Polski, gdy miał 14 lat. Wyjechała do Anglii, by wieść życie u boku jego ojca. Ale szło jak po grudzie. Chłopiec napatrzył się na tę polsko-brytyjską Casablankę więcej niż do syta. Jeżeli więc teraz zakochanym ze swego filmowego romansu nadał imiona własnych rodziców, to on już dobrze wiedział, co robi…

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki