O „Wuju”, z którym kilka razy zetknąłem się przelotnie w ostatnich latach jego życia, nie da się opowiadać w suchy, bezosobowy sposób. Dlatego opowieść o nim zacznę od osobistej relacji Izabeli Broszkowskiej. Panią Izę dobrze znam, a ona z kolei bardzo dobrze znała ks. Tadeusza Fedorowicza.
Pani Iza jest córką Benedykta Żółtowskiego, ziemianina z Wielkopolski i doświadczonego rolnika, który po wojennych i powojennych perypetiach, w połowie lat 50. osiadł z żoną i siedmiorgiem dzieci w Kamieńcu koło Susza, gdzie pracował jako agronom. To teren byłych Prus Wschodnich, a więc ziemia pełna jezior; również dom Żółtowskich sąsiadował z jeziorem Gaudy, porośniętym trzcinami i rozbrzmiewającym krzykiem dzikiego ptactwa. Nad brzegiem wznosi się pagórek, nazwany przez rodzinę Łączką Wuja Tadzia, gdzie ksiądz, który regularnie przyjeżdżał tutaj na wakacje, spędzał długie godziny na czytaniu brewiarza i kontemplowaniu przyrody. Koło południa pani Żółtowska posyłała tam syna Jasia z termosem i kanapkami. „Zobaczyłem, że głowę Wuja otaczają chmary komarów, które on tylko odgania ręką, podczas gdy ja moje komary zabijałem z wielkim zapałem. Pytam: dlaczego Wuj tak reaguje? A on mi na to: bo wiesz, to też są stworzenia Boże”.
Ten obrazek, jakby wyjęty z żywota św. Franciszka, dziś niejednej z czytających to osób może wydać się przesłodzony. Ale ksiądz Fedorowicz pięknoduchem nie był. Znał od podszewki duszę człowieka, bo wyspowiadał w swoim życiu dziesiątki tysięcy osób, świeckich i duchownych, włącznie z papieżem Janem Pawłem II. Wiedział, co to grzech i niedoskonałość, nieobce mu też było doświadczenie duchowej pustki.
Dobrowolny zesłaniec
W 1940 r., mając 33 lata życia i kilkuletni staż kapłański, zgłosił się we Lwowie do biskupa, prosząc go o zgodę na dobrowolne zesłanie na Sybir. Chciał w ten sposób służyć jako kapłan polskim wygnańcom. Biskup zgodę dał, jednak księdza Fedorowicza niebawem aresztowało NKWD. Wypuszczony po kilku miesiącach nie zdążył już dołączyć do wiosennego konwoju. Ocalił w ten sposób życie, bo wywiezieni w nim Polacy w większości pomarli z głodu, chorób i wyczerpania. Dołączył do kolejnej fali zesłańców, których potraktowano względnie łagodnie. Osiadł w miejscowości Bukoń we wschodnim Kazachstanie, blisko granicy Chin i Mongolii, służąc kolonii polskich inteligentów, którzy przemyciwszy w bydlęcych wagonach ulubione książki, byli nawet w stanie założyć tam publiczną bibliotekę.
Za domkami Bukoni rozciąga się step, a za nim, na horyzoncie, ośnieżone bielą szczyty Ałtaju. Ksiądz Tadeusz lubił oglądać tę panoramę, choć czasem widok gór przesłaniała mu mgła. „Tak jest z Panem Bogiem” – myślał wtedy. „Nie zawsze go widzimy. Ale On jest”. To doświadczenie zostało mu na całe życie.
Wstąpił do Armii Andersa, ale wyszedł z niej, gdy okazało się że w drodze do Iranu musi ona pozostawić wielotysięczną rzeszę rodaków-katolików, którym nie udało się dotrzeć do punktów zbornych. A on nadal chciał służyć tym najbardziej potrzebującym. Dlatego do Polski powrócił już jako kapelan Armii Berlinga. Z czasem związał swoje życie z zakładem dla ociemniałych w Laskach pod Warszawą, który przez cały okres PRL był Mekką dla wierzących inteligentów z całej Polski. Tutaj, w ciągu rozlicznych rozmów i rekolekcji formowała się religijność, która znalazła swój wyraz w postanowieniach II Soboru Watykańskiego.
Ksiądz Fedorowicz pełnił w tym wszystkim rolę nie do przecenienia. Był nie tylko spowiednikiem i nauczycielem, ale nade wszystko osobistym doradcą duchowym, pełnym empatii i zrozumienia dla każdego, z kim się spotykał. Takim też został zapamiętany.
„Jak tu zdołać dziękować?”
Izabela Broszkowska, która napisała o nim książkę, związana była z nim podwójnym węzłem zażyłości: „Wuj” był dla niej nie tylko krewnym, ale też osobistym powiernikiem na drodze do Chrystusa (unikam tu nieszczęśliwego moim zdaniem terminu „kierownik duchowy”). Ale ksiądz Tadeusz był „Wujem” nie tylko dla rodziny Żółtowskich – tak zwracało się doń mnóstwo ludzi, a szczególnie młodzi uczestnicy „Wędrówki”, duszpasterstwa rodzin i małżeństw, w których gronie co roku odbywał wakacyjne rekolekcje. „Gadki” księdza Tadeusza – bo tak, bez zbędnego zadęcia, nazywano w tym towarzystwie jego codzienne rekolekcje – do dziś pamięta niejedno z sędziwych już, dobrych i zgodnych małżeństw. „Wuj” codziennie odprawiał dla nich Msze, czasem za ołtarz mając nakryty obrusikiem pień ściętego drzewa. Miał na to specjalne pozwolenie prymasa Wyszyńskiego.
Ksiądz Fedorowicz przyjaźnił się z kardynałem Wojtyłą. Gdy ten został papieżem, nie zapomniał o przyjacielu. W 1980 r. „Wuj”, przyjechawszy do Rzymu, dowiedział się o ciężkiej chorobie siostry. Wykupił więc na czwartek powrotny bilet lotniczy, jednak w środę nie zaniedbał audiencji na placu Świętego Piotra. Gdy Jan Paweł II go zobaczył, od razu zaprosił go do Castel Gandolfo. „Nie mogę, jutro wracam” – odkrzyknął ksiądz zza barierki. Papież, niewiele myśląc, polecił asyście przygotować mu miejsce w helikopterze. „Wuj”, przeniesiony przez barierki na rękach młodych wychowanków, poleciał u boku papieża do jego rezydencji, spędził tam wieczór i noc, a nazajutrz – tą samą drogą – odwieziony został prosto na lotnisko.
Ks. Tadeusz Fedorowicz zmarł w 2002 r. Laskach, w wieku 95 lat. Pani Iza podaje jego ostatnie słowa, zapisane na taśmie magnetofonu: „Ile sakramentów świętych! Ile odprawionych Mszy Świętych, ile chrztów! Jak tu zdołać dziękować Panu Jezusowi za to ogromne dobro? Bo to nie ja, tylko On, On przeze mnie to robił”.
Pozostał w sercach – bez przesady – tysięcy osób. Pamięć o nim kultywowana jest szczególnie wśród warszawskich rodzin, tych wielopokoleniowych i wielodzietnych. Kilkanaście z nich zamieszkuje podmiejskie osiedle zwane „Klebanówką”, od nieistniejącego już dworu na Podolu, gdzie na początku ubiegłego stulecia urodził się „Wuj Tadzio”. Ja mieszkam po sąsiedzku i z niejedną z tych rodzin się przyjaźnię.
Szczęśliwe życie. Opowieść o księdzu Tadeuszu Fedorowiczu, Izabela Broszkowska, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2018