Jest ranek, tuż po godzinie dziewiątej. Trzyletnia blondyneczka w czerwonym sweterku przykłada ucho do brzucha mamy. Nasłuchuje, co w nim robi jej młodsza siostra. Bliżej ołtarza dwadzieścioro starszych osób na wózkach inwalidzkich siedzi w milczeniu. Jesteśmy w kaplicy sióstr boromeuszek przy ul. Rydygiera we Wrocławiu. Trwa Msza.
– Życie ludzkie ma dwa okresy, które wymagają szczególnej opieki – wyjaśnia s. Ewa Jędrzejak, szefowa całego kompleksu. – Niektórzy mówią, że niewiele się różnią: tu butelka i tu butelka, tu pampers i tu pampers. Na początku życia ziemskiego człowiek przygotowuje się do dojrzewania, u progu życia wiecznego do przejścia na drugi brzeg. W obu przypadkach potrzebuje przede wszystkim naszej miłości.
Sto pomysłów
Olbrzymi kompleks budynków z czerwonej cegły, które do 1949 r. należały do sióstr, zwrócono im po okresie komunizmu. Siostry postanowiły, że założą tu szkołę medyczną i szpital ginekologiczno-położniczy, gdzie bezwarunkowo będzie się ratować każde ludzkie życie. Aby pomysł zrealizować, powołały fundację o nazwie Evangelium Vitae. Taki tytuł miała papieska encyklika z 1995 r. poświęcona wartości i nienaruszalności ludzkiego życia.
Dziś kompleks pulsuje energią. W budynkach od południa i zachodu wsparcia małżeństwom udzielają instruktorzy naturalnego planowania rodziny i specjaliści na różnego rodzaju warsztatach dla rodziców. Obok jest bank niemowlaka, który zajmuje już dwie wielkie sale i w którym można bezpłatnie otrzymać wyprawkę dla maluszka. Pomoc otrzymują także ci, którzy w związku z ciążą mają jakikolwiek problem. Działa tu jedyna we Wrocławiu grupa wsparcia dla rodziców po stracie dziecka nienarodzonego, a także okno życia.
Wśród warsztatów jest kilka ofert, przygotowanych z myślą o osobach starszych. Co czwartek w tutejszym klubie seniora spotyka się około trzydziestu pań, które wycinają, układają i malują. Spod ich rąk wychodzą przepiękne wyklejanki, figurki z masy solnej, stroiki i ozdoby. – Po przejściu na emeryturę często mamy ochotę zamknąć się w domu, bo czujemy się mniej potrzebni. Tu możemy być z rówieśnikami, wspólnie się rozwijać – panie Basia i Zofia są co do tego zgodne. One i ich koleżanki korzystają tu także z gimnastyki dla seniorów, biorą udział w wyjazdach, korzystają z pomocy psychologa czy doradcy rodzinnego.
Dziś uczestnicy przygotowują ozdobne koszyczki na stół. Część z nich da je w prezencie swoim wnukom, niektórzy przekażą je seniorom z sąsiadującego od północy i wschodu Ośrodka Świętego Jerzego. – Pewnie się ucieszą, gdy przy swoim łóżku zobaczą taki stroik – śmieją się uczestniczki kursu.
Kolorowa różnorodność
W Ośrodku Świętego Jerzego mieszka prawie 80 osób, głównie kobiet, starszych i niepełnosprawnych, o dużym stopniu niesamodzielności. Byliśmy tu już dziś rano, w kaplicy na pierwszym piętrze. Teraz po szerokich przedwojennych korytarzach przechodzą opiekunowie dzienni i pielęgniarki. W kolorowej sali do terapii zajęciowej pacjenci wyklejają kartki z wiosennymi motywami, a inni w sali rehabilitacyjnej ćwiczą pod uważnym okiem fizjoterapeutów.
– Część z naszych pacjentów, około 10 proc., jest tu wnoszonych po udarach, a wychodzi o własnych siłach – mówi Iwona Skrzypczak, dyrektorka Ośrodka Świętego Jerzego i doświadczona prawniczka. Jednak większość z dożywa tu swoich dni. A naszą rolą jest zapewnić im godny schyłek życia.
– To miejsce to przede wszystkim różnorodność osób – do rozmowy włącza się Emilia Skrzypczak, młoda psycholog, która trafiła tu zaraz po studiach. – Mamy panie, które lubią śpiewać, i kółko krzyżówkowe, mamy śmieszków i awanturników. I nie ma co się oszukiwać, lepiej że się awanturują, niż mieliby nie robić nic – podsumowuje.
Każdy ma swoje zwyczaje. Są panie, które przy stole zawsze siadają na swoim miejscu z ulubioną filiżanką do kawy, a wszyscy wiedzą, że pani Maria do godz. 10.30 czyta książkę i nikt jej wtedy z pokoju nie wyciągnie. Dopiero potem można ją zaprosić na herbatę i rozmowę. Wiedzą też, że gdy pani Bogusia przyjeżdża na zajęcia manualne, to muszą być dla niej przygotowane wstążki do zwijania, bo ona zwija je na czas.
W ośrodku zawiązują się przyjaźnie. Panie, które po udarze wyszły stąd, utrzymują kontakty z tymi, które pozostały. Zwykle początki nie są łatwe, nawet dla osób, które wyraziły chęć, by tu zamieszkać. Jednak gdy przebywają tu dłużej, zaczynają traktować ośrodek jak dom, a osoby tu mieszkające i pracujące jak rodzinę.
Ja dla ciebie, ty dla mnie
Do tej rodziny należą także wolontariusze. Codziennie przychodzi ich tu kilkoro. Osoby dojrzałe, klerycy i młodziutkie uczennice i uczniowie z liceum szkół urszulanek. Większość z nich odwiedza dwóch chorych, czytają im, rozmawiają. Starsze panie przynoszą racuchy, które upiekły dla wnuków. Przyjeżdżają przedszkolaki i chóry z występami, a kilka razy do roku odbywa się bal dla mieszkańców. W niedzielę przed Mszą św. korytarz rozbrzmiewa wesołym śmiechem. To dwudziestopięciolatkowie z duszpasterstwa postakademickiego „Przystanek Szewska” przewożą chorych na wózkach do kaplicy i śpiewają im na Mszy.
– Nasi podopieczni są zachwyceni, widząc młodych – mówi s. Berenike, trzydziestokilkuletnia opiekunka duchowa i koordynatorka wolontariatu. A młodzi uwielbiają przychodzić przede wszystkim do tych osób, z którymi łatwiej im nawiązać kontakt, np. do pana Andrzeja po dziecięcym porażeniu mózgowym, który lubi śpiewać przeróżne piosenki, czy do pani Jadzi, stulatki, która wita ich pogodnym uśmiechem i dzieli się wesołymi wspomnieniami.
Większym wyzwaniem dla wolontariuszy są relacje z osobami słabo kontaktującymi lub tymi, które wydaje się, że są bez kontaktu. W ośrodku to połowa pacjentów. Dlatego
s. Berenike często powtarza młodym wolontariuszom, by się nie zrażali się, gdy ktoś nie wchodzi w interakcję. Rozalia Zdrojewska, emerytowana pielęgniarka, przychodzi do osób z mniejszym kontaktem od kilku lat. To, jak bardzo jest potrzebna, uświadomiła sobie rok temu, gdy modliła się przy umierającej staruszce, wpatrującej się nieruchomo w sufit. – Gdy zaczęłam odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia, pani skierowała na mnie oczy, a po jej policzku stoczyła się łza. Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo modlitwa jest tym ludziom potrzebna – wspomina. – Teraz żadne zniechęcenie nie powstrzyma mnie przed regularną wizytą i modlitwą – zapewnia.
Z domu do ośrodka
W większości przypadków umieszczenie bliskiego w zakładzie to życiowa konieczność. Schorowany człowiek wymaga stałej opieki, a jego najbliżsi nie mogą zrezygnować z pracy, bo nie daliby rady się utrzymać. Dużo rzadziej rodziny oddają swoich krewnych, bo nie chcą się nimi zajmować.
– To trudna decyzja – mówi Iwona Skrzypczak. – Rodzina na początku zawsze, bez względu na sytuację, odczuwa poczucie winy. Odpowiada na nie współpracą z personelem, by babci czy dziadkowi było tu lepiej, lub rozładowuje emocje na personelu poprzez awantury. Dlatego tak ważne jest uświadomienie sobie tego uczucia.
Zwłaszcza że łatwość adaptacji osoby goszczącej w ośrodku zależy w dużej mierze od szczerości rodziny. Jeśli od początku mówią otwarcie, co to za miejsce i czemu służy, proces adaptacji jest szybki. Jeśli natomiast oszukują babcię czy dziadka, twierdząc, że są tu tylko na chwilę na rehabilitację, a potem okazuje się, że to wcale nie jest trzytygodniowy turnus, sytuacja zaczyna być trudna.
Gdy rozmawiam z osobami, które są tu dłużej, mówią o swoim pobycie ze zrozumieniem. – Staramy się przerzucić uważność naszych podopiecznych z tego, czego już nie są w stanie zrobić, na to, co potrafią, np. na zajęcia manualne – wyjaśnia psycholog Emilia Skrzypczak. – A w pracy odwołujemy się, inaczej niż u młodszych, do przeszłości, bo to ona stanowi istotę ich życia.
Szkoła życia
Do 2012 r. dyrektorem placówki była siostra zakonna i pracowało w nim nieco więcej zakonnic. Siostry miały duchową motywację i łatwiej im było podchodzić z uśmiechem do każdego pacjenta. Niestety, powołań jest coraz mniej i dziś w ośrodku, którego założycielem są boromeuszki, pracują tylko trzy siostry, w charakterze opiekunów duchowych.
– Z personelem świeckim początkowo nie było łatwo – mówi dyrektorka Iwona Skrzypczak, która zamiast kariery adwokackiej wybrała tworzenie przyjaznego domu dla seniorów. – Po latach zmian pozostali ci, którzy chcą tu być dla pacjenta. Do integracji zespołu przyczynia się wiele osób. Ostatnio nowa oddziałowa, bardzo łagodnie podchodząca do ludzi. Teraz, także za jej sprawą, coraz częściej pojawia się w zespole motywacja do dodatkowych działań, np. udekorowania stołówki. – To dobrze ludziom zrobiło, bo wyzwań mają dużo i nie potrzebują drugiej szefowej-pistoletu, takiego jak ja – śmieje się Iwona Skrzypczak.
Ośrodek to szkoła życia i… pożegnania z życiem. Tu osoby umierające zamiast odchodzenia w trakcie uporczywej terapii medycznej, mogą przejść przez próg wieczności w spokoju, w otoczeniu najbliższych.
– Kiedyś się bałam, gdy podopieczni odchodzili przy mnie – mówi s. Berenike. Teraz nie lubię, gdy odchodzą beze mnie. To tak, jakbyśmy się nie pożegnali. Siostra pamięta też, by wraz ze wspólnotą jak najczęściej modlić się za chorych i umierających.
– Z zewnątrz ta praca może wyglądać na obciążającą. Ja traktuję wszystkie jej etapy jako elementy życia – dodaje Emilia Skrzypczak. – Tu jest bardzo dużo radości i bardzo dużo nauki. Starsi przekazują swoje doświadczenie i mądrość nawet wówczas, gdy praca ich umysłu jest zaburzona – wyjaśnia. Młoda psycholog nauczyła się od nich spokoju, cierpliwości, spoglądania z dystansu. I tego, że miłość i rodzina są w życiu najważniejsza, bo wszyscy z perspektywy końca życia o niej mówią.
– Myślę, że osobom w zakładzie najbardziej potrzeba czułości – dodaje ks. Bartłomiej Kot, jeden z duszpasterzy ośrodka. – Ktoś przez wiele lat żył w małżeństwie, trzymał wnuki na kolanach i w ten sposób zaspokajał tę potrzebę. Tu często tego mu brakuje.
– Łatwiej chyba przytulać dziecko niż starszego? – pytam, mając przed oczami obraz dziewczynki w czerwonym sweterku z porannej Mszy.
– Łatwiej tym, którzy nie mają takich wzorców. Ci, którzy je mają, przytulają staruszków w sposób naturalny. A czułość rozwiązuje tu wiele problemów.