Logo Przewdonik Katolicki

Polskie dzieci zostają w Polsce

Monika Białkowska
fot. Grzegorz Michałowski /PAP

Jedni mówią, że to jedyna szansa. Inni – że nic innego jak handel ludźmi. Adopcje międzynarodowe rozgrzewają emocje, w których ginie najważniejsze – dobro dziecka.

Wyobraźmy sobie dwoje niepełnosprawnych dzieci. Jedno wychowuje się w domu dziecka gdzieś pod Warszawą. Zamiast rodziców ma panie i ciocie. Leczenie i rehabilitację ma zapewnioną na tyle, na ile umożliwia to finansowanie ze strony państwa: to często oznacza, że szanse na realną poprawę stanu zdrowia są niewielkie. Ma za to polskie święta, polskie tradycje i język. Drugie dziecko trafia do adopcji za granicą. Ma mamę i tatę oraz najlepszą opiekę i rehabilitację. Ceną, jaką musi za to zapłacić, jest odcięcie od kultury: wyrasta nie na małego Polaka, ale na Francuza czy Niemca.
 
Ministerstwo przejmuje kontrolę
Żadne z tych rozwiązań nie jest idealne. W każdym szukać trzeba większego dobra lub mniejszego zła. W gruncie rzeczy problem międzynarodowych adopcji rozbija się o pytania stare jak świat: czy ważniejszy jest interes wspólnoty, czy dobro jednostki? Czy dla dobra jednostki ważniejsze jest zdrowie czy tożsamość? Czy chore dziecko w pierwszej kolejności potrzebuje rodziny i miłości czy ojczyzny?
Polski rząd opowiada się po stronie wspólnoty i ojczyzny. Elżbieta Rafalska, minister rodziny, pracy i polityki społecznej przekonuje, że należy ograniczyć międzynarodowe adopcje, gdyż wychowywane poza granicami kraju dzieci szybko tracą związki z kulturą i językiem polskim. – Adopcje międzynarodowe pozbawiają każdego roku około 280–300 dzieci możliwości dorastania w ojczystym kraju – przekonuje ministerstwo. – Często dochodzi do rozdzielania rodzeństw, a procedury powodują, że brakuje dostatecznej wiedzy o dalszych losach adoptowanego dziecka. Z drugiej strony niektóre argumenty przemawiające za adopcją zagraniczną, jak na przykład brak możliwości zapewnienia w Polsce właściwej opieki dzieciom niepełnosprawnym, nie znajdują pokrycia w rzeczywistości. Kiedy przyjrzeliśmy się szczegółowo, jak do tej pory odbywały się zagraniczne adopcje okazało się, że nie jest wcale tak, że wysyłane za granicę dzieci są bardzo chore. Z ogólnej liczby dzieci adoptowanych w procedurach adopcji zagranicznych jedynie około 20 procent posiada orzeczenie o niepełnosprawności.
Ministerstwo w miejsce adopcji zagranicznych proponuje objęcie dzieci systemem pieczy zastępczej i wzrost liczby rodzin zastępczych w miejsce likwidowanych placówek opiekuńczo-wychowawczych. Przypomina również, że duża część krajów europejskich nie wydaje już zgody na adopcje własnych dzieci przez rodziców z innych państw. – Resort rodziny zamierza przejąć większą kontrolę nad tym procesem i robić wszystko, by nie wysyłać za granicę polskich obywateli – mówi minister Elżbieta Rafalska.
 
Zdrowe, śliczne, byle nie od alkoholików
Krokiem w kierunku wyznaczonym przez ministerstwo jest pozbawienie możliwości przeprowadzania adopcji międzynarodowych dwóch z trzech zajmujących się tym dotąd ośrodków: Krajowego Ośrodka Adopcyjnego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci (TPD) oraz Publicznego Ośrodka Adopcyjnego. Adopcje zagraniczne nadal będą możliwe, ale tylko za pośrednictwem Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego.
– Te dzieci wyjeżdżają, bo nikt ich w Polsce nie chce – przekonuje Barbara Passini, była dyrektor zlikwidowanego ośrodka TPD, nie zgadzając się z danymi podawanymi przez ministerstwo. – Nikt ich nie chce, bo są chore. Bo mają więcej niż dziesięć lat. Ludzie w Polsce chcą niemowlęta, zdrowe, śliczne. I żeby ich rodzice nie byli alkoholikami. Pamiętam dziecko, na które nikt się nie zdecydował, bez choćby zawiązek rąk, bez nogi. Chłopak wyjechał za granicę. Jest już dorosły, mieszka samodzielnie, prowadzi nawet samochód.
Likwidacja ośrodków przeprowadzających adopcje międzynarodowe, czy nawet wprowadzenie prawnego ich zakazu zapewne nie sprawi, że Polacy automatycznie ustawią się w kolejkach po chore dzieci. Owszem, dzieci te zostaną w kraju, ale nie będą miały własnej rodziny i miłości. Trzeba je będzie utrzymać i leczyć na miejscu, w specjalistycznych ośrodkach. Wydaje się więc, że problem adopcji międzynarodowych został poruszony przez ministerstwo niejako od końca. Zamiast zadbać najpierw o polepszenie warunków życia osób niepełnosprawnych, o podnoszenie świadczeń i poziomu opieki czy o kampanię na rzecz oswajania ludzi z niepełnosprawnością tak, by pojawiało się więcej chętnych do adopcji – utrudnia się te adopcje, które mogą zapewnić dzieciom lepsze warunki rozwoju. W efekcie cierpią chore dzieci, które w Polsce nie mają jeszcze odpowiedniej opieki, a ich wyjazd i znalezienie opieki za granicą już są utrudniane.
 
Wstydliwa tajemnica
Argument o zerwaniu korzeni ma jednak swoją wagę. Aktualne pozostaje pytanie, czy mamy prawo pozbawiać człowieka jego tożsamości? Odpowiedź wydaje się prosta: nikt nie może zmusić drugiego do życia w kłamstwie. Nikt nie może odebrać mu możliwości poznania własnej tożsamości. Jednak to nie same adopcje – obojętnie czy krajowe, czy międzynarodowe – są przyczyną zerwania korzeni. Przyczyną tego zerwania jest zachowanie adopcji w tajemnicy, ukrywanie jej przed przysposobionym dzieckiem. Ujawienie takiej tajemnicy w wieku dorosłym rzeczywiście wpływa na człowieka destrukcyjnie, może niszczyć zaufanie do świata i uderzać w jego poczucie godności.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu kwestia adopcji otoczona była rodzinnymi tajemnicami. Dziś przestała być tematem tabu. Rozumiemy, że każdy ma prawo znać swoje pochodzenie, korzenie i historię. Rodzice przygotowujący się do adopcji uczeni są, w jaki sposób rozmawiać o niej z dzieckiem. Jednak polskie prawo – choć tak często przy różnych okazjach powołujemy się na obronę godności dziecka – jest w tej kwestii co najmniej zaskakujące.
W czerwcu 1991 r. Polska podpisała Konwencję Praw Dziecka. W Konwencji znajduje się zapis, że każdemu dziecku przyznaje się prawo do wiedzy o własnym pochodzeniu. Polska jednak zajęła w tej kwestii inne stanowisko: zastrzegła, że u nas można w tej sprawie zachować tajemnicę. To, co według międzynarodowej Konwencji jest nienaruszalnym prawem dziecka, w Polsce jest tylko przywilejem, który rodzice adopcyjni mogą mu odebrać. W całej Europie takie stanowisko oprócz nas przyjęli tylko Czesi. Nasz kraj daje zatem rodzicom prawo do zachowania adopcji w tajemnicy przed dzieckiem. Jednocześnie chce ograniczać adopcje, uzasadniając, że dzieci pozbawiane są w ten sposób wiedzy o swoim pochodzeniu.
Oderwanie od biologicznej rodziny jest dokładnie takie samo w przypadku adopcji krajowej, jak i zagranicznej. W jednej i drugiej konieczna jest zatem jawność i poszanowanie prawa dziecka do wiedzy o własnej tożsamości. Należałoby raczej iść w kierunku precyzowania prawa, a nie odbierania dzieciom możliwości rozwoju tylko dlatego, że prawo okazało się w tej kwestii nieprecyzyjne.
 
Adopcja po polsku
Ograniczenie adopcji zagranicznych ma też jeszcze jeden wymiar: dotknie rodziny polskie, które żyją poza granicami kraju. Kiedy Jagoda z Rafałem mieszkali w Warszawie, o adopcji nie mogli nawet myśleć: nie mieli własnego mieszkania, wynajmowali coś na dłuższy czy krótszy czas. Ostatecznie wyprowadzili się do Brukseli, gdzie Rafał dostał pracę. Tam kupili dom. Wtedy powrócił temat dziecka. – Wybraliśmy ośrodek katolicki w Warszawie – mówią. – Pierwszym kryterium był przymiotnik „katolicki”, który dla nas dużo znaczył. Znajoma, która ma tam przyjaciół, powiedziała nam, czego się mamy spodziewać. Wiedzieliśmy więc, że wystąpimy raczej w roli podejrzanych, niż ludzi, którzy chcą zrobić coś dobrego – opowiadają.
Wizyta rzeczywiście nie była miła. Już na samym wstępie Jagoda z Rafałem przyznali się, że mieszkają za granicą i do Polski raczej w najbliższym czasie nie wrócą. Okazało się, że w ośrodku nie bardzo wiedzą, co w takiej sytuacji zrobić. W normalnych warunkach rodziny z zagranicy mogą adoptować tylko dzieci z tak zwanej puli adopcji zagranicznych: to dzieci trochę starsze, chore albo z licznym rodzeństwem. – Nie był to dla nas jakiś duży problem, usłyszeliśmy więc, że przyjmą nas na szkolenie i poinformują o jego terminie, kiedy zbierze się odpowiednia grupa – mówią Jagoda i Rafał. – Szkolenia odbywały się raz w miesiącu i były dość ciekawe: czasem wykład, czasem warsztaty. Jednocześnie zbieraliśmy też różne dokumenty: zaświadczenie o niekaralności, o tym, że nie leczyliśmy się psychiatrycznie ani w ośrodku dla alkoholików. Jednym z elementów procedury adopcyjnej jest wywiad środowiskowy: polega to na tym, że przychodzi ktoś do domu, ogląda mieszkanie, przygląda się warunkom życia. W związku z tym, że mieszkamy pod Brukselą, zaproponowaliśmy pokrycie wszystkich kosztów tego wywiadu: biletu na samolot, hotelu. Ostatecznie okazało się, że mimo to żadna z pań nie przyjedzie, a my sami mamy się postarać, żeby to załatwić jakoś inaczej.
 
Adopcja po flamandzku
– Zgłosiliśmy się do polskiego konsulatu w Brukseli z pytaniem, czy ktoś od nich może nam wystawić zaświadczenie dla ośrodka adopcyjnego – mówią dalej Jagoda i Rafał. – Pani konsul powiedziała, że nie ma problemu, musi się tylko dowiedzieć, co powinna u nas sprawdzić i jak ma wyglądać taki dokument. I dopiero kiedy ona skontaktowała się w tym celu z ośrodkiem adopcyjnym, komuś z urzędników przyszło do głowy, żeby zapytać w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, jak to jest z adopcjami dzieci przez Polaków, ale mieszkających za granicą.
Dopiero wtedy dostali informację, że osoby mieszkające za granicą muszą przejść całą procedurę w miejscu zamieszkania. Mejl od pani z MSZ był bardzo merytoryczny i empatyczny, ale to po tym, jak zostali potraktowani w ośrodku adopcyjnym, zaczęli się zastanawiać nad tym, czy naprawdę chcą w to brnąć. – W Belgii cała procedura wygląda zupełnie inaczej. Musielibyśmy zaczynać wszystko od początku, w dodatku w języku flamandzkim – wyjaśniają. – Samo szkolenie wprawdzie trwa tylko dwa tygodnie, ale przeprowadzeniem adopcji zajmują się agencje, którym trzeba zapłacić naprawdę duże pieniądze, nawet kilkanaście tysięcy euro. Miejscowych dzieci nie ma: aborcja jest legalna, więc niechciane dzieci się nie rodzą. Problemem dla nas było też to, że w Belgii dziecko może adoptować każdy: nie tylko rodzina, nie tylko osoba samotna, ale również para dwóch pań czy para dwóch panów. Trudne byłoby dla nas siedzenie na szkoleniu obok pary homoseksualistów, również przygotowujących się do przyjęcia „własnego” dziecka…
 
Szansa dla dziecka
Jagoda z Rafałem ostatecznie zrezygnowali z adopcji. Zaprzyjaźnili się z sierocińcem w Kamerunie i jeżdżą tam przynajmniej raz w roku. Pomagają finansowo, przywożą pomoc, uczą dzieciaki śpiewać kolędy po polsku i nazywają to miejsce swoim domem. Jednak o adopcji dziecka z Afryki również nie myślą. – To dość złożony problem – tłumaczą. – Trzeba by to załatwiać przez agencję, a w Afryce nikt dzieci do adopcji nie zgłasza, więc nie bardzo wiadomo, jak się za to zabrać. Większość tych dzieci, nawet jeśli nie ma rodziców, to ma rodziny. I może takie dziecko chodzić samo po ulicy brudne, obdarte i głodne, i nikogo to nie będzie obchodzić. Ale jeśli pojawi się na horyzoncie biały, który chciałby je zabrać, natychmiast zbierze się gromada ciotek i wujów, którzy chętnie ci dziecko oddadzą: pod warunkiem że zostawisz im górę pieniędzy. W końcu jesteś biały, a to znaczy, że cię stać. To rodzaj nieoficjalnego handlu dziećmi, na który z powodów oczywistych nie chcemy się zgodzić. Dlatego pewnie najlepszym wyjściem jest adopcja na odległość, kiedy dziecko zostaje na miejscu, a my finansujemy jego utrzymanie czy edukację. Kiedy dziecko dorasta, można pomyśleć o wysłaniu go na studia do Europy. W tej chwili w Polsce studiują dwie takie dziewczyny z „naszego” ośrodka, w przyszłym roku chcemy wysłać następną – mówią Jagoda i Rafał.
Pod koniec stycznia dyrektorzy katolickich ośrodków adopcyjnych spotkali się z abp. Stanisławem Gądeckim, przewodniczym Episkopatu. Podczas tego spotkania apelowali, by polscy biskupi częściej mówili o adopcji jako szansie dla drugiego człowieka. – Adopcja to szansa nie tylko dla małżonków, którzy nie mogą mieć dzieci, ale przede wszystkim szansa dla dzieci, które nie mają rodziców – przypominali. To być może najważniejsze słowa, jakie powinny padać w dyskusji o adopcjach, również międzynarodowych: na pierwszym miejscu nie mogą stać ani rodzice, ani ojczyzna, ale szansa konkretnego dziecka.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki