Logo Przewdonik Katolicki

Towarzysze na dobre i na złe

Joanna Mazur
Fot. Nuvolanevicata fotolia

Są najbliżej. Mimo że nie należą do rodziny, są powiernikami tajemnic, tymi, którzy słyszą trudną prawdę o chorobie. Towarzyszą, gdy przychodzi zwątpienie i rozpacz. Przyjaciele.

Gdy pojawia się nowotwór – pojawia się lęk. Dziesiątki pytań żądających natychmiastowej odpowiedzi. Strach przed cierpieniem, strach przez śmiercią, strach przed reakcją najbliższych. Przed tym, jak oni sobie poradzą. Chory mobilizuje się, aby nie być obciążeniem. Uśmiecha się, nawet gdy nie ma na to ochoty. Neguje ból. Na pytanie, jak się czuje, odpowiada: „Dobrze!” albo „Nie jest źle!”. Stara się być silny. „Trzyma się”. Szczególnie jeżeli są dzieci. Każdy chory potrzebuje osoby, przy której – choć na krótką chwilę – może przestać walczyć. Potrzebuje momentu, gdy popłyną łzy bezradności. A te pojawiają się najczęściej na spotkaniu z przyjacielem.
 
Trudne początki
Diagnoza to najczęściej szok. Przychodzi zawsze niespodziewanie. Zmienia priorytety i całą rzeczywistość. Przyjaciółka Moniki, Paulina, ma 27 lat. Przez trzy lata była błędnie diagnozowana. Poszła na drobny zabieg, a okazało się, że to nowotwór. – Jej reakcją było zaprzeczenie – tłumaczy Monika. – Nie chciała wierzyć w diagnozę. Przecież nie mogło ją coś takiego spotkać – teraz, gdy wszystko się poukładało w jej życiu. Zmieniła pracę, skończyła studia i poznała chłopaka. Ustalili datę ślubu, do którego pozostało sześć miesięcy. Stanęli przed dylematem – zostawić pieniądze na ślub czy wydać je na prywatne leczenie. Poczekali jednak na badania z NFZ. Monika bała się tego czekania – jej tata zmarł na raka i wiedziała jak ważny jest każdy dzień.
Justyna poznała siostrę Martę, urszulankę, kiedy ta już chorowała. Nawiązała się przyjaźń. Odwiedzała ją w szpitalu i w domu zakonnym. Diagnoza nie pozostawiała złudzeń – ostra białaczka szpikowa. – W wypowiedziach siostry czułam siłę i wiarę w to, że droga nie będzie łatwą, ale zwycięską, bo walczyć trzeba – wspomina Justyna.
Weronika, przyjaciółka Macieja, ma 29 lat i choruje na raka jajnika. Diagnoza przyszła kilka tygodni temu. On sam też choruje – ma nieoperacyjnego guza twardówkowego na podstawie czaszki. Często jest nieprzytomny z bólu. Rozumie wszystko bez słów. Weronika po diagnozie jest kłębkiem nerwów. – Staram się po prostu przy niej być. Zachęcać ją do modlitwy, ale też by słuchała lekarzy. Bóg działa nie tylko na Mszach św. z modlitwą o uzdrowienie – dodaje.
Maciej zachęca przyjaciółkę, aby nie wybiegała za daleko w przyszłość, ale by koncentrowała się na chwili obecnej – mobilizuje, aby regularnie brała leki i nie poddawała się lękom.
Karolina dowiedziała się o chorobie Agnieszki, swojej dobrej znajomej, gdy ta była już po poważnej operacji – usunięto jej wszystkie jelita. Diagnoza przyszła zbyt późno. U Agnieszki pojawiły się wkrótce przerzuty do mózgu. Nie buntowała się. Nie pytała: dlaczego ja? Skupiła się na innych.
 
Kryzysy
Przyjaciel to ten, który jest, gdy jest najgorzej. Widzi łzy i bezsilność. Widzi ból. Odczuwa go sam, jednocześnie będąc oparciem.
Przyjaciółka Moniki mieszkała w innym mieście i nie mogły się często widywać. Dużo rozmawiały przez telefon. – Miałam taki moment, że nie chciałam konfrontacji. Kryzys. Trochę uciekałam przed kontaktem. Chciałam żyć z przeświadczeniem, że to nic takiego i że nie ma się czym przejmować. O Bogu specjalnie nie rozmawiałyśmy – sama byłam dopiero na początku mojego nawrócenia. Czasami jednak miałam wrażenie, że ona za bardzo polegała na sobie, nie uwzględniając Boga i nie oddając Mu swojego życia.
Maciej nie pokazuje Weronice swojego lęku. Stara się być silny. – Trzymam emocje w środku. Nie pokazuję tego. Wyrzucam to wszystko przed Najświętszym Sakramentem. Oddaję to wszystko Jezusowi i On daje mi siły by trwać. Staram się przezwyciężać także mój ból głowy, kiedy wiem, że ona mnie potrzebuje.
To było przedostatnie i trudne spotkanie siostry Marty i Justyny. – Siostra cichutko wyszeptała: „Dobrze, że jesteś, zawsze wiesz kiedy przyjść, za wszystko Ci dziękuję”. Zrozumiałam, że rozpoczął się czas pożegnania, i poczułam, że bardzo ją pokocham. Poprosiła o wspólną modlitwę brewiarzową. Modliła się z nami, już tylko słuchając naszych głosów. Pobłogosławiła nas znakiem krzyża na czole i poprosiła o nasze błogosławieństwo. Poczułam niezwykłą ważność chwili i ogromną wdzięczność za doświadczenie takiej bliskości z człowiekiem odchodzącym.
Podczas ostatniego spotkania siostra już tylko patrzyła w kierunku swojej przyjaciółki. Miała tylko siły na to, aby powiedzieć: Przyjdź już Panie Jezu. Ja czekam.
Karolina pamięta moment, gdy Agnieszka zaczęła bać się cierpienia. – Była wtedy u mnie w domu. Powiedziała, że boi się, że przyjdzie taki ból, że zacznie krzyczeć, albo będzie niemiła dla bliskich. Albo że będzie bluźnić – wspomina. – Uspokoiłam ją, że może wtedy powiedzieć, że przyszedł tak mocny ból i są silne leki przeciwbólowe.
Z czasem Agnieszka skontaktowała się z hospicjum, aby w momentach największego cierpienia móc tam pojechać i uzyskać pomoc. To dało jej wewnętrzny pokój. Pomimo zwiększające się bólu długo broniła się przed plastrami z morfiną – dzieliła je na pół. – Jako farmaceutka mówiłam jej, aby tego nie robiła. Chciałam, aby wiedziała, że są jeszcze mocniejsze środki i żeby się nie bała – tłumaczy Karolina.
W domu Agnieszki nie było czuć atmosfery choroby. Chciała, by było normalnie – jak zawsze. Jak tylko mogła, starała się chronić rodzinę przed lękiem związanym z jej odejściem. Jeszcze kilka tygodni przed śmiercią była wsparciem w domowych obowiązkach.
 
Poświęcenie siebie                                                                  
W relacji z sobą chorą doświadczamy wielu obciążeń – psychicznych i duchowych. Pojawia się wiele dramatycznych pytań o to, co będzie dalej. Monika od początku postanowiła myśleć trzeźwo i nie „rzucać wszystkiego”. – Gdy trzeba było, dowoziłam coś do szpitala, jednak sama choroba nie przebiegała drastycznie. Pobyty w szpitalu były bardzo rzadkie. Największym obciążeniem były przeżycia wewnętrzne i trudności ze zmierzeniem się z całą sytuacją i tym, co będzie dalej, jak organizm zareaguje na leczenie.
– Nie jesteśmy w stanie dawać, jeżeli czegoś nie mamy – dodaje Justyna. – Zatem trzeba zadbać o siebie, by mieć siły, by przyjść do chorego. Zawsze dbałam o moją rodzinę i o moje pasje.
Karolina starała się być u przyjaciółki jak najczęściej. Łączyła to jednak z pracą, obowiązkami rodzinnymi i spotkaniami z dorosłymi już dziećmi – nie chciała tego zaniedbać. – Czasu zawsze jest za mało – tłumaczy. – Staram się dobrze zorganizować. Chodziłam do Agnieszki, gdy moje dzieci były w pracy, a ja szłam na drugą zmianę. Ona zawsze mówiła do mnie: „Posiedź jeszcze ze mną”. A ja musiałam iść do pracy i odwiedzić mamę. Często byłam rozdarta.
Ks. Piotr poznał Marię i Tomasza w swojej parafii. Zaprzyjaźnili się. Kilka miesięcy później zmarł Tomasz, a Maria zachorowała na raka mózgu. Każda z ich rozmów była inna – rozmawiali też o śmierci. Ks. Piotr przychodził do Marii, „wyrywając” czas pomiędzy swoimi obowiązkami. – Pewnie, że mogłem odpocząć, ale kiedy umiera przyjaciel, to czy mógłbym siedzieć w domu i czytać książkę? – pyta retorycznie.
 
Co mówić?
Są sytuacje, że brakuje słów. Nie ma uniwersalnego sposobu na rozmowę z osobą chorą – każda jest inna. I każda ma inne potrzeby.
Monika od początku była szczera. – Starałam się przedstawiać fakty. Mówiłam, aby nie piła alkoholu i nie jadła słodyczy, bo to karmi raka. Paulina wszystko bagatelizowała. Tłumaczyła, że lekarz nic takiego jej nie mówił. Dopiero po dwóch miesiącach przyznała, że miałam rację.
Pomimo złych doświadczeń rodzinnych Monika nie nalegała, żeby przyjaciółka wybrała się szybciej na prywatne badania. Podkreślała jednak, jak ważny w tej chorobie jest czas. – Nie chciałam wpadać w panikę. Cały czas mówiłyśmy: na pewno będzie dobrze, choć wiedziałam że to tylko nasza wiara. Nie pokazywałam jej, że się boję. Modliłam się.
Delikatnie próbowała zapraszać przyjaciółkę na Mszę św. z modlitwą o uzdrowienie i zachęcała do modlitwy. Czuła jednak opór. Nie chciała naciskać.
Justyna nie zna uniwersalnych „pocieszaczy”. – Myślę, że nie ma „słownika słów pocieszania”. One wypływają z chwili bycia z chorym. – Siostra Marta często opowiadała o sobie i tym sama sobie dawała pocieszenie. Po mojej stronie pozostało uważne słuchanie. 
Bóg ma dla Ciebie plan. Jego miłość nie odstąpi od ciebie. Nigdy. Nie można mówić, że wszystko będzie dobrze. Trzeba zawierzyć Bogu – Marcin tłumaczy sposób, w jaki pocieszał swoją przyjaciółkę.
Karolina nie stawiała siebie w centrum uwagi. – Gdy do niej przychodziłam, czułam, jakbym przychodziła po prostu na kawę. Mogłam normalnie opowiedzieć o tym, co przeżywam, jak minął mi dzień. Ona czasami bardziej interesowała się mną i to mnie stawiała w centrum rozmowy, pomimo swojej choroby.
– Pozwoliłem jej dojrzewać. Czasami czułem, że o pewne rzeczy mogę zapytać wprost: „Czy pogodziłaś się z tą osobą? Czy pomyślałaś, żeby przygotować testament?”. Tłumaczyłem, że to jest sprawa, która po jej śmierci może skłócić jej bliskich – wyznaje ks. Piotr.
Gdy Maria trafiła do hospicjum, ksiądz odwiedzał ją dzień w dzień – między obowiązkami. Przychodził, rozmawiał, modlił się i trzymał za rękę. Maria odwlekała myśl o śmierci. Na pytania księdza, czy już powiadomić rodzinę, odpowiadała zawsze: Na to jeszcze przyjdzie czas. Gdy była już bardzo słaba, nie miała już sił na konfrontację ze skłóconą rodziną. – To ją przerastało w chwili śmierci – tłumaczy ks. Piotr. – To było trudne, bo byłem jakby „rozpięty” pomiędzy tym, by doprowadzić do pojednania a jej wolnością. Trzeba było uszanować tę wolność do końca. Pozostała tylko modlitwa. Wcześniej, kiedy była świadoma, mówiła, że pojednanie jest potrzebne, ale gdy przyszedł moment, w którym stanęła „nad krawędzią”, była za słaba aby się z tym zmierzyć. Czułem się bezsilny.
 
Małe radości
Choroba przynosi nie tylko smutek i ból. Są także momenty, gdy pojawia się uśmiech – mimo wszystko. Przed chorobą Agnieszka była osobą dość zamkniętą i smutną. – Sama mówiła, że nie umiała się cieszyć. Nie układało się w pracy – dodaje Karolina. – Ta choroba uświadomiła jej, że można się cieszyć z małych rzeczy. Za oknem miała mały karmnik i zachwycała się ptakami, które przylatywały. „ Zobacz jaki piękny niebieski przyleciał!” – mówiła. To była autentyczna radość z drobnych rzeczy.
Justyna wspomina, jak z siostrą Martą zjadły za dużo słodyczy. – Kiedyś potajemnie zjadłyśmy kilka ciastek i cukier tak urósł, że pielęgniarka zwróciła nam uwagę. A my udawałyśmy wtedy najpoważniejszych ludzi świata, a potem wybuchałyśmy śmiechem.
Maria lubiła śmiać się i żartować. – Kiedy ona żartowała, ja też zaczynałem żartować – dodaje ks. Piotr. – Nigdy sam tego nie inicjowałem. Chciałem dać jej „wolną rękę”, aby czuła się swobodnie.  
Na samym końcu wiele rzeczy przestaje mieć znaczenie – słowa, prezenty. Pozostaje modlitwa, podanie wody, trzymanie za rękę i poprawienie poduszki. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie – także tej, która jest chorobą.
 
 
Dla uszanowania prywatności osób ich imiona osób zostały zmienione.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki