Nieszczęśliwy upadek i trójkostkowe złamanie nogi. Do tego z powikłaniami. Kolejne półtora roku upływało w schemacie: szpital – dom – szpital. Wyciąg, długa rehabilitacja, wózek. – Niektórzy już mnie skreślili, miałam przecież wtedy już 70 lat – wspomina dziś pani Maria Podeszwa. To było 10 lat temu. Po ośmiu zaczęła chodzić. Na przekór wszystkiemu.
Kochana Marysiu
Siłę do walki dostała od… wolontariuszki. Nie chce zdradzać jej imienia. Mówi tylko, że nie spodziewała się, że pomoc nadejdzie właśnie od niej. Obcej osoby. – Wtedy obiecałam sobie, że jak wyjdę, będę pomagać innym – tłumaczy. Od tamtego postanowienia była już na ponad 40 turnusach wczasorekolekcji organizowanych przez Caritas. Czterysta dni. W Zaniemyślu, Chludowie, Dębkach, Zaborówcu, Gostyniu jako… wolontariusz. – Nasi podopieczni to osoby chore, samotne, starsze. Potrzebują opieki, bo często jej w domu nie ma. Potrzebują gdzieś wyjść, bo większość czasu spędzają w czterech ścianach. Potrzebują drugiego człowieka, jego miłości, obecności – wylicza. Przez dziesięć dni wakacji z rekolekcjami opiekuje się jedną osobą, gdy jest na wózku, lub kilkoma, gdy mogą samodzielnie się poruszać. Tak od rana do wieczora, a kiedy trzeba też w nocy. Wspólna modlitwa, Msza, spacer, posiłki, grill, przedstawienie, wycieczka. Z Caritasu dostają symboliczne 100 zł. – Największą zapłatą dla mnie jest, gdy chwycą za rękę, uściskają i powiedzą „jaka ty jesteś dobra i kochana Marysiu” – sugestywnie łapie mnie za przegub ręki.
Bez poruty
Przyjaźń chorego i opiekuna z dziesięciu dni przedłuża się na rok, a nawet lata. Anię pani Maria poznała jeszcze w ośrodku w Gostyniu. Na wózku jeździ od młodości. Nazywa ją „dziewczyną”, choć ta ma już 65 lat. – W Gostyniu mieszkała z mamą, ale odkąd umarła, Ania musi radzić sobie sama – tłumaczy. Przez odległość nie spotykają się często. Prócz turnusów letnich, na wspólnych spotkaniach Caritas. Ostatnio na opłatku. – Godzinami wisimy za to na telefonie. Nigdy nie możemy się nagadać. Od opłatka dzwoniłyśmy do siebie już trzy razy – uzupełnia. Druga „dziewczyna” pani Marii to 70-letnia Ela. Ona mieszka w Poznaniu, więc kontakt osobisty jest częstszy, choć utrudniony przez chorobę umysłową. – Jak się spotykamy, to spędzamy ze sobą cały dzień. Wie pan, spacer, kościół, rozmowa – przyznaje. Pani Maria jest prezesem parafialnego koła Caritas przy poznańskiej parafii Cyryla i Metodego. Ale całe życie pracuje z drugą osobą. – Najpierw byłam higienistką w IV LO, potem pracowałam w służbie zdrowia. Nie potrafię żyć bez drugiej osoby i bez pomagania. Jak się poświęca samego siebie drugim, to idzie się naprzód, a w moim wieku trzeba iść naprzód – śmieje się, po czym dodaje: „tylko niech pan to ładnie zapisze, żeby nie było poruty!”. Wolontariuszy poznańskiego Caritas pracujących na wczasorekolekcjach jak pani Maria jest blisko 60. Najmłodsi to licealiści. Mają co robić, bo na każdym z czterech turnusów w roku jest 65 osób. – Każda osoba uczestnicząca w turnusie płaci 350 zł. Tylko za pobyt. Często i tę sumę dofinansowujemy, a czasem pokrywamy ją w całości. Pobyt wolontariuszy, autokar, wycieczki fakultatywne czy leki dla często schorowanych uczestników pokrywamy z 1 procenta – wyjaśnia Anna Michalak, fundraiser Caritas Archidiecezji Poznańskiej. Koszty liczone w tysiącach złotych, koszty, które jednym odpisem w zeznaniu PIT możemy zredukować i my.
Sto pięćdziesiąt talerzy
Na pięć jadłodajni w Poznaniu i Obornikach w 2012 r. Caritas przeznaczyła blisko 114 tys. zł. Cała ta kwota pochodzi z 1 procenta podatku. Nie ma jeszcze podliczonej kwoty, jaką wspomagane jest najmłodsze dziecko Caritasu, istniejąca od 7 czerwca jadłodajnia przy ul. Łąkowej. Wchodzę do niej od kuchni. Po drodze przy dwóch solidnych zlewach mijam myjącego talerze zniszczonego przez życie mężczyznę. Pan Marek na zmywaku w jadłodajni sióstr elżbietanek pracuje dopiero pół miesiąca. – Mój poprzednik odszedł, bo znalazł pracę. Poszczęściło mu się. Siostra mnie poprosiła, to jak miałem odmówić – uśmiecha się. Jest bezdomny od 1985 r. Teraz mieszka u kolegi na działce. – Wcześniej bywało różnie, mieszkało się na klatkach schodowych. Mam 54 lata i mnie starucha już nikt nie zatrudni, tym bardziej że karany – nie ma wątpliwości. Za co? – Biznesmeni o liczbach nie mówią – żartuje. O liczbach jednak rozmawiamy: dziennie od 11.00 do 13.00 myje blisko 150 talerzy. Mówi, że trzeba być obowiązkowym, ale pomaga z chęcią, bo „skoro siostra podchodzi do nas z sercem, to jak jej nie pomóc?”.
Struś pędziwiatr
Pan Marek s. Leopoldę określa mianem „strusia pędziwiatra”. Chwilę obserwuję filigranową, energiczną, wciąż uśmiechniętą zakonnicę. Nalewa zupę z dwóch garnków, na talerze i do słoików. Do każdego zagada. – Człowiek to największa wartość, a ja cieszę się, że mogę tu się z nimi spotkać, pogadać. No i że mi ufają. Nasza założycielka mówiła, że mamy opatrywać zbolałe członki Chrystusa i to są właśnie te zbolałe członki – uśmiecha się. Dziś nalewa zupę serową i pomidorówkę. Wcześniej były ziemniaki i makaron. – Podstawą wyżywienia są zupy i chleb. One pochodzą z Caritasu. Inne posiłki często też, ale i od hojnych sponsorów przyjaciół, których odkąd działamy mamy coraz więcej – tłumaczy. W kolejce stoi 70 osób, wśród nich pan Adam. On jako jeden z nielicznych ma swoje lokum. W firmie sprzątającej na pół etatu dostaje 870 zł. Po opłaceniu rachunków musi przez miesiąc wyżyć za nieco ponad 100. – Przeznaczam je na środki czystości i bilet na tramwaj. Mieszkam na Nowowiejskiego – tłumaczy. Przychodzi tu, bo jest blisko i można najeść się do syta. – Za 50 groszy można dokupić jeszcze chleb, a dziś dostajemy po trzy serki, więc będzie co jeść na kolację – cieszy się. Dorabia, zbierając surowce wtórne przez trzy godziny. Mimo że jest psychologiem, na porządną pracę nie widzi szans.
Rewers
Pan Ryszard, absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej, dziś zebrał 6,5 kg aluminium. – Na kilogram wchodzi 60 puszek, czyli dziś zebrałem ponad 360 – chwali się. Dostał za nie 16 zł. – To dla mnie dużo, bo i ogolić się mogę i wykąpać raz w tygodniu u sióstr na Ściegiennego – zapewnia. Zwykle zaczyna o 13.00 i zbiera przez trzy godziny. Potem jeździ tramwajem, by znów zbierać. Tym razem do 3.00 nad ranem: „Trzeba być czujnym, bo konkurencja nie śpi”. Przyznaje, że bez gorących posiłków byłoby ciężko. – Chciałbym podziękować kochanej siostrze i księdzu dyrektorowi nie za tę zupę, bo czasem bez niej człowiek da radę, ale za piękne rekolekcje i wigilię. Byłem w tym roku dzięki nim tak uduchowiony, że trudno to opisać – nie kryje wzruszenia. Jest szczęśliwy. – W życiu miałem dobrą pracę, zarówno w chodzieskiej Ceramice, na kolei czy w Domach Centrum – to był mój życiowy awers. Teraz kiedy jest bieda i bezdomność, przyszedł czas na rewers. Dziękuję Bogu, że doświadczyłem obu stron życia – kończy filozoficznie.
Piłki pękały
Kiedy w 2008 r. za pracę z dziećmi ulicy zostawał poznańskim Wolontariuszem Roku, Robert Zieliński od sześciu lat szefował już „Światełku”. Świetlica środowiskowa przy ul. Winiarskiej w Poznaniu powstała za czasów probostwa dziś już biskupa Grzegorza Balcerka. To on zaproponował mu pracę. – Początkowo był strach, czy sobie poradzę. Ale odkąd pierwszego dnia przyszedłem, tak mnie to pochłonęło, że trzyma do dziś – śmieje się. Robert był wtedy napastnikiem poznańskiej Olimpii. Ściągać do „Światełka” chłopaków poranionych przez domową przemoc i alkohol zaczął właśnie przez piłkę. Mamy drużynę piłkarską, z którą, jak pozwala na to aura, trenujemy codziennie – przyznaje. Trenują profesjonalnie. Na zajęciach nie wolno palić. Są stroje, bramki z siatkami, paliki, każdy z nich ma piłkę. Na sprzęt sportowy pieniądze wyłożyła Caritas. Z 1 procenta. Podobnie jak na wodę, gaz, energię czy posiłki dla dzieci. – Pierwsze piłki za 30 zł były za słabe i już po tygodniu popękały. Te za 50 zł potrafią wytrzymać nawet kilka miesięcy – przyznaje. Efekty treningów widać na dużej sali. Gablota z dyplomami i pucharami aż ugina się pod ich ciężarem. – W 2001 r. w olimpiadzie ogólnopolskiej wywalczyliśmy trzecie miejsce, a w turniejach w Poznaniu też wiele razy byliśmy na podium – wymienia. Dodaje, że wszystko po to, by dzieciaki nie spędzały czasu na ulicach, a dobrze nim gospodarowały. Nagrody też są pokaźne. Robert wspomina, jak wziął kiedyś chłopaków na mecz Lecha z Deportivo La Coruna: „Nie mogli uwierzyć, że oni mogą być na takim meczu!”.
Osobnowości
Nazwa „Światełko” pochodzi od świecy, przy której pół godziny przed wyjściem zbierają się, by się pomodlić. – Światło świecy symbolizuje Chrystusa. To spotkanie ma też wydźwięk terapeutyczny, bo prócz modlitwy, wyciszamy się i wchodzimy w głąb siebie – wyjaśnia Robert, który prócz tego, że jest tu kierownikiem, prowadzi też zajęcia socjoterapeutyczne. Podobnie jak Justyna i Tomek. Dzieci nazywają ich wujkami i ciociami. Właśnie wchodzi Monika. „Cześć wuja” – rzuca. Ma 13 lat i do „Światełka” dojeżdża codziennie osiem kilometrów z os. Kopernika. Gdy pytam, dlaczego tu jest, odpowiada, że przez oceny. – Groziło mi powtarzanie klasy przez matematykę i angielski, ale dzięki wujkom i cioci poprawiłam i jest już okej – mówi. A w domu? – W porządku – ucina temat. Justyna, młoda socjoterapeutka, która pracuje tu czwarty rok, mówi, że te dzieciaki nie chcą mówić o domowych traumach: „Muszą przełamać opór. Jak to zrobią i zaufają, jest już z górki”. Mają wspólną zasadę: to, o czym mówią, nie wychodzi ze „Światełka”. Te rozmowy dzieciaki nazywają tu „osobnowościami”. – Taką nazwę nadali najmłodsi, średniacy i najstarsi też ją akceptują – wyjaśnia. Mówią o problemach, a potem wspólnie je rozwiązują. Uczą się, jak mówić „nie”, jak się komunikować. Są scenki i dramy.– To daje świetne rezultaty, bo te dzieciaki mają wielki potencjał – zachwyca się Justyna. Potencjał doceniają też ich rodzice. Justyna pomaga też im: „Spotykamy się raz w miesiącu, ale kiedy trzeba, przychodzą częściej lub dzwonią”. Ostatnio jeden z nich, „źródło” domowej przemocy, po namowach wychowawców „Światełka” podjął leczenie.
Gofry z wisienką
W całym oratorium rozchodzi się piękny zapach. – Dziś robimy gofry, moje ulubione to te z bitą śmietaną i truskawką lub wisienką – mówi Monika. Chodzi do klasy pływackiej, ale dopiero tu odkryła talent do gotowania. – Prócz zajęć kulinarnych, mamy też artystyczne, sportowe i edukacyjne – wymienia. Na artystycznych robili ostatnio origami. Tomek, 15-latek, który w oratorium jest od roku, dzięki nim polubił rysować. – Kiedy tylko się nudzę, maluję drzewa lub przyrodę – przyznaje też, że nauczył się grać w… tenisa stołowego. – Już nie odstaję od reszty – śmieje się. Monika odkryła w „Światełku” talent wokalny. – To było na przedstawieniu o jesieni. Naprawdę ładnie zaśpiewałam – mówi lekko zaskoczona. Zarówno Monika, jak i Tomek o oratorium nie mówią inaczej jak „drugi dom”. Oboje bardzo poważnie zastanawiają się nad tym… by zostać w świetlicy wolontariuszami. – Rozmawiałem już o tym z wujem Robertem. Chcę pomagać odrabiać lekcje i prowadzić za niego treningi, wuja nie powiedział „nie” – mówi podekscytowany Tomek.