Logo Przewdonik Katolicki

Bezprawie na drodze

Michał Szułdrzyński

Kolejne rządy deklarują, że robią wszystko, by poprawić bezpieczeństwo na drodze. Równocześnie politycy ignorują nie tylko przepisy drogowe, ale też zdrowy rozsądek.

Kilka dni temu cała Polska żyła informacją na temat wypadku ministra obrony narodowej. Doniesienie o kraksie z udziałem spieszącej się kolumny aut szefa MON wywołało skrajne komentarze. Tradycyjnie jego przeciwnicy przekonywali, że to typowe działanie Antoniego Macierewicza, który narażał życie innych, jadąc z wykładu w Toruniu na galę ku czci Jarosława Kaczyńskiego w Warszawie. Jego zwolennicy zaś bronili ministra, przekonując, że nie do końca wiadomo, jako do wypadku doszło i że nie można mieć do niego pretensji.
Mnie jednak w tej sprawie uderza inna rzecz. I nie dotyczy wyłącznie tego rządu, tylko wszystkich ekip rządzących od lewa do prawa. Chodzi o skłonność do lekceważenia zasad bezpieczeństwa na drodze. Przecież kolejne rządy od wielu lat deklarują, że robią wszystko, by poprawić bezpieczeństwo ruchu drogowego. Policja i stosowne urzędy oraz ministerstwa organizują przed każdym sezonem wyjazdowym akcje namawiające Polaków, by zdjęli nogę z gazu. Niezliczone rzesze ekspertów i policjantów występują w programach radiowych i telewizyjnych, przekonując, że najczęstszą przyczyną wypadków jest „niedostosowanie prędkości do panujących warunków jazdy”, i namawiają do większej rozwagi. W miastach prowadzone są kampanie zachęcające kierowców do tego, by nie przekraczali dozwolonej prędkości 50 km/h, ponieważ w razie wypadku może to uratować komuś życie. Pamiętamy mrożące krew w żyłach spoty reklamowe pokazujące skutki nadmiernej prędkości, nieuwagi, rozmawiania przez telefon komórkowy czy pisania oraz czytania SMS-ów. Równocześnie wciąż głośno jest o przypadkach, gdy politycy sami ignorują nie tylko podstawowe przepisy drogowe, ale też niekiedy zdrowy rozsądek. Nie sądzę, by akurat obecny szef MON tutaj się szczególnie wyróżniał.
Wiadomo doskonale, że kalendarz VIP-ów jest napięty, że muszą oni podróżować po Polsce, że nie robią tego dla własnej wygody czy przyjemności, tylko wypełniając swoje polityczne czy urzędowe zobowiązania. Wiemy też dobrze, że część polityków – która podlega specjalnym wymogom bezpieczeństwa np. realizowanym przez Biuro Ochrony Rządu – porusza się pojazdami uprzywilejowanymi. Prezydent czy premier, nie z własnej chęci, ale z obowiązku, korzystają ze specjalnych konwojów, eskortowanych przez policję, co daje im przywileje na drodze. To oczywiste, że głowa państwa czy szefowa rządu z powodów bezpieczeństwa nie mogą utknąć w jakimś korku, bo wówczas trudno byłoby zapewnić im np. ewakuację. Z pewnej części tych przywilejów korzystać mogą też najważniejsi ministrowie.
Jednak gdyby samochody VIP-ów jeździły – owszem – trochę szybciej, lecz nie stwarzały kolejnych zagrożeń, problemu by nie było. Niestety, regularnie do opinii publicznej przedostają się niepokojące informacje o zdarzeniach drogowych z udziałem samochodów rządowych. Pominę już częste informacje o tym, że zwykli posłowie zasłaniając się immunitetem, radykalnie przekraczali dopuszczalną prędkość, przejeżdżali na czerwonym świetle, łamali zakazy parkowania czy trzymania komórki przy uchu.
W efekcie mamy do czynienia z zupełną schizofrenią. Państwo apeluje do obywateli, by zwolnili i przestrzegali przepisów, a tymczasem przedstawiciele tegoż państwa robią coś zupełnie innego. Jeśli Polacy widzą, że politycy nie przestrzegają prawa, które sami ustanawiają, w jakiż sposób mają czuć do niego szacunek. A tak długo, jak przepisy, które mają uratować nam życie i zdrowie, będą uważane za ograniczenia dla frajerów, a ich łamanie będzie – nie tylko ze strony VIP-ów – dowodem sprytu i zaradności, tak długo polskie drogi będą zbierały śmiertelne żniwo.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki