Kilka dni temu cała Polska żyła informacją na temat wypadku ministra obrony narodowej. Doniesienie o kraksie z udziałem spieszącej się kolumny aut szefa MON wywołało skrajne komentarze. Tradycyjnie jego przeciwnicy przekonywali, że to typowe działanie Antoniego Macierewicza, który narażał życie innych, jadąc z wykładu w Toruniu na galę ku czci Jarosława Kaczyńskiego w Warszawie. Jego zwolennicy zaś bronili ministra, przekonując, że nie do końca wiadomo, jako do wypadku doszło i że nie można mieć do niego pretensji.
Mnie jednak w tej sprawie uderza inna rzecz. I nie dotyczy wyłącznie tego rządu, tylko wszystkich ekip rządzących od lewa do prawa. Chodzi o skłonność do lekceważenia zasad bezpieczeństwa na drodze. Przecież kolejne rządy od wielu lat deklarują, że robią wszystko, by poprawić bezpieczeństwo ruchu drogowego. Policja i stosowne urzędy oraz ministerstwa organizują przed każdym sezonem wyjazdowym akcje namawiające Polaków, by zdjęli nogę z gazu. Niezliczone rzesze ekspertów i policjantów występują w programach radiowych i telewizyjnych, przekonując, że najczęstszą przyczyną wypadków jest „niedostosowanie prędkości do panujących warunków jazdy”, i namawiają do większej rozwagi. W miastach prowadzone są kampanie zachęcające kierowców do tego, by nie przekraczali dozwolonej prędkości 50 km/h, ponieważ w razie wypadku może to uratować komuś życie. Pamiętamy mrożące krew w żyłach spoty reklamowe pokazujące skutki nadmiernej prędkości, nieuwagi, rozmawiania przez telefon komórkowy czy pisania oraz czytania SMS-ów. Równocześnie wciąż głośno jest o przypadkach, gdy politycy sami ignorują nie tylko podstawowe przepisy drogowe, ale też niekiedy zdrowy rozsądek. Nie sądzę, by akurat obecny szef MON tutaj się szczególnie wyróżniał.
Wiadomo doskonale, że kalendarz VIP-ów jest napięty, że muszą oni podróżować po Polsce, że nie robią tego dla własnej wygody czy przyjemności, tylko wypełniając swoje polityczne czy urzędowe zobowiązania. Wiemy też dobrze, że część polityków – która podlega specjalnym wymogom bezpieczeństwa np. realizowanym przez Biuro Ochrony Rządu – porusza się pojazdami uprzywilejowanymi. Prezydent czy premier, nie z własnej chęci, ale z obowiązku, korzystają ze specjalnych konwojów, eskortowanych przez policję, co daje im przywileje na drodze. To oczywiste, że głowa państwa czy szefowa rządu z powodów bezpieczeństwa nie mogą utknąć w jakimś korku, bo wówczas trudno byłoby zapewnić im np. ewakuację. Z pewnej części tych przywilejów korzystać mogą też najważniejsi ministrowie.
Jednak gdyby samochody VIP-ów jeździły – owszem – trochę szybciej, lecz nie stwarzały kolejnych zagrożeń, problemu by nie było. Niestety, regularnie do opinii publicznej przedostają się niepokojące informacje o zdarzeniach drogowych z udziałem samochodów rządowych. Pominę już częste informacje o tym, że zwykli posłowie zasłaniając się immunitetem, radykalnie przekraczali dopuszczalną prędkość, przejeżdżali na czerwonym świetle, łamali zakazy parkowania czy trzymania komórki przy uchu.
W efekcie mamy do czynienia z zupełną schizofrenią. Państwo apeluje do obywateli, by zwolnili i przestrzegali przepisów, a tymczasem przedstawiciele tegoż państwa robią coś zupełnie innego. Jeśli Polacy widzą, że politycy nie przestrzegają prawa, które sami ustanawiają, w jakiż sposób mają czuć do niego szacunek. A tak długo, jak przepisy, które mają uratować nam życie i zdrowie, będą uważane za ograniczenia dla frajerów, a ich łamanie będzie – nie tylko ze strony VIP-ów – dowodem sprytu i zaradności, tak długo polskie drogi będą zbierały śmiertelne żniwo.