Logo Przewdonik Katolicki

Życie w karetce

Alicja Górska
FOT. ADAM WARŻAWA/PAP

W ich codzienność wpisany jest wyścig z czasem i walka o życie. Ratują ludzi po udarze, zawale serca, niedoszłych samobójców i pijanych bezdomnych. Najbardziej przeżywają śmierć dziecka. Czy to zmienia ich życie?

Z Michałem Pelcem, który od dziesięciu lat pracuje w koszalińskim oddziale Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Szczecinie jako ratownik medyczny i kierowca, umawiamy się na rozmowę w czasie jego dyżuru. Spóźnia się, bo jego zespół otrzymał wezwanie. Potem rozmawiamy w karetce. Michał mówi, ale jednocześnie nasłuchuje komunikatów z Centrum Powiadamiania Ratunkowego. W każdej chwili może otrzymać kolejne wezwanie. Mimo to jest spokojny, nie ma w nim pośpiechu czy chaosu. Zaskakuje swoją powściągliwością w wyrażaniu emocji i skupieniem. Ratownikiem postanowił zostać po pielgrzymce maturzystów na Jasną Górę. Tam go zaraził tym pomysłem kolega. Wcześniej był z wykształcenia technologiem żywienia.
Sebastian Pawlik, zanim ponad 20 lat temu trafił do pogotowia jako kierowca, był stolarzem meblowym. Praca kierowcy karetki tak mu się spodobała, że poszedł na specjalistyczne studia i od 10 lat jest ratownikiem w Bobolicach. Rozglądam się po ambulansie. Panuje w nim idealny porządek, ale nie potrafię rozpoznać, do czego służy sprzęt. Słucham o tym, że podstawowym narzędziem pracy jest 20-kilogramowy plecak ratowniczy, w którym mieści się defibrylator z funkcją robienia EKG oraz pomiaru ciśnienia i możliwością wykonania pulsoksymetrii, czyli sprawdzenia natlenienia krwi w organizmie. Michał pokazuje mi kolejne sprzęty i tłumaczy, do czego służą. – Nasza karetka wyposażona jest w urządzenie uciskowe klatki piersiowej, tak zwany autopuls. Posiada także wszelkiego rodzaju sprzęt do zabezpieczenia ortopedycznego: kołnierz ortopedyczny, deskę ortopedyczną, szyny, deskę podbierakową, krzesełko kardiologiczne i nosze płachtowe do wynoszenia pacjentów.
 
Nie są od gorączek
Miesięcznie koszalińska stacja pogotowia otrzymuje około 1,3 tys. wezwań. To oznacza, że rocznie jest ich ponad 15 tysięcy. Podczas 12-godzinnego dyżuru czasem zdarzają się tylko trzy wezwania, a czasem ratownicy nawet nie wysiadają z karetki. Niestety, często wzywani są do gorączek i chorób, z którymi pacjenci powinni udać się do lekarza rodzinnego. Ratownicy irytują się wtedy, gdy słyszą od pacjenta, że zostali wezwani, bo on płaci podatki, więc „ma prawo” ich wzywać. Sebastian przyznaje, że z tego powodu miewa czasami wątpliwości co do sensu dalszego wykonywania tej pracy. Ale kiedy przychodzi kryzys, to zwykle otrzymuje wezwanie, które utwierdza go w tym, że jego praca naprawdę jest ważna. Tłumaczy, że niektórzy są zagubieni i nie wiedzą, gdzie mają się zgłosić, dlatego wzywają karetkę nawet do błahych przypadłości. Tymczasem ratownicy szkoleni są, by pomagać w stanie zagrożenia życia: udarach, zawałach serca, zatrzymaniu krążenia czy w duszności.  Kiedy jadą do przypadku, który nie wymaga ich interwencji, to jednocześnie nie mogą pomóc tym, których życie naprawdę będzie zagrożone. Czy niechętnie jadą na wezwanie do osoby bezdomnej lub do pijanego, leżącego na ulicy? – Ten człowiek też może potrzebować pomocy – tłumaczy Sebastian. – O tej porze roku grozi mu wyziębienie organizmu (hipotermia) bądź uduszenie się własnymi wymiocinami. Wezwanie pogotowia w takim przypadku jest uzasadnione.
 
Pokora za kierownicą
Ambulans wyjeżdża po minucie, dwóch od wezwania. Żeby pędzić na sygnale z prędkością nawet 170 km na godzinę, kierowcy karetek muszą mieć stalowe nerwy. Ratownicy podkreślają, że dojazd do chorego ma być przede wszystkim bezpieczny, bez narażania siebie i pozostałych członków zespołu, a także mijanych samochodów. – Każdy dojazd do osoby poszkodowanej na wezwanie jest swego rodzaju wyczynem – mówi Michał Pelc. – Kierowcy zachowują się różnie na drodze. Nie zawsze ustępują pierwszeństwa. Nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak się dany kierowca zachowa, musimy więc być bardzo ostrożni.
Choć w sezonie letnim w Mielnie czy Ustroniu Morskim stacjonują dwie dodatkowe karetki, to pracuje się wtedy jeszcze trudniej. W pasie nadmorskim jest więcej turystów, więcej więc wypadków i zachorowań. To oznacza więcej wyjazdów i trudniejszy dojazd. – Czasami trudno jest w sezonie dojechać nad morze, jeśli korek ciągnie się 50 km. Droga jest wąska, kierowcy nie mają gdzie zjechać. Próbowaliśmy zrobić akcję „korytarz ratunkowy”, ale władze pobliskich miast odmówiły ustawienia znaków, informujących o sposobie zjeżdżania do krawędzi jezdni tak, żeby środek pozostał dla służb ratunkowych – ubolewa Michał. – Kiedyś zostaliśmy wezwani na plażę w Sarbinowie, do zatrzymania krążenia. Śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego był przy innym wezwaniu. Musieliśmy transportować pacjenta do Koszalina. Korek ciągnął się 40 km, kierowcy wjeżdżali tuż pod nasze koła. Tymczasem pacjent po zatrzymaniu krążenia powinien błyskawicznie znaleźć się w szpitalu.
Ratownicy nawet w takich sytuacjach panują nad emocjami. – Musimy trzeźwo podejść do osoby poszkodowanej, spokojnie ocenić sytuację i racjonalnie zadziałać. Nie możemy pozwalać emocjom, by nami rządziły, bo byśmy zwariowali albo popełnili błąd, który przekreśliłby szansę na czyjeś życie – mówi Michał.
 
Trudno zapomnieć dzieci
Obaj ratownicy mówią, że najtrudniejszą grupą pacjentów są dzieci. One bardzo obciążają psychicznie. – Moim najtrudniejszym przypadkiem był przyjazd do niemowlaka, które umarło w łóżeczku. Takie rzeczy się zdarzają. Literatura mówi, że do szóstego miesiąca życia może wystąpić śmierć łóżeczkowa. Ale sam miałem wtedy syna w tym samym wieku. Myślałem o nim – wspomina Michał. – Tymczasem po każdej takiej sytuacji musimy wrócić do bazy, zjeść śniadanie i być gotowym do kolejnego wyjazdu, często tak samo trudnego albo jeszcze gorszego. Kiedyś po wypadku drogowym musieliśmy niemalże chodzić po innych ofiarach, żeby dostać się do tej, która jeszcze żyła i miała szanse na przeżycie. Takie zdarzenia zostają w głowie – wspomina Michał.
Radzenie sobie z takimi sytuacjami to indywidualna sprawa. Najczęściej pomaga rozmowa z drugim ratownikiem, wsparcie bliskich, czas spędzony z rodziną. Niektórzy przyznają, że pomaga im wiara w Boga. Sebastian Pawlik stara się po każdym dyżurze wymazywać z pamięci obrazy z wezwań, ale nie zawsze się to udaje. – Wypadki komunikacyjne, gdzie są poważne obrażenia, złamania, mnóstwo krwi, kiedy ofiarami wypadków są dzieci: te obrazy najbardziej się zapamiętuje – mówi Sebastian, który sam jest ojcem trojga dzieci. – Do dziś pamiętam wypadek, w którym zginęło 8-miesięczne dziecko i jego rodzice. Po dziesięciu latach mogę powtórzyć ich imiona i nazwisko oraz ich adres. Z racji pracy w systemie dyżurów niecodziennie mogę być w kościele, ale w niedziele staramy się z całą rodziną uczestniczyć we Mszy św. Po tygodniu pracy, gdzie różne rzeczy się widziało, idę do kościoła z ciężarem, a wychodzę bez niego, jest mi lżej – tłumaczy Sebastian. – On to ode mnie zabiera.
Jadąc do pacjentów, Sebastian się nie modli. Wtedy działa mechanicznie, skupia się na zadaniu. – Zabraliśmy pacjenta z domu i w drodze do szpitala doszło do zatrzymania krążenia. Podjęliśmy reanimację i udało się przywrócić mu funkcje życiowe. Dojechaliśmy na oddział kardiologii i tam ponownie doszło do zatrzymania akcji serca. Lekarz stwierdził zgon i kiedy przewoziliśmy już martwe ciało tego pacjenta, przechodził obok ksiądz. Poprosiłem go, by się pomodlił za tego pana. Ksiądz się pomodlił, a rodzina była mi za to bardzo wdzięczna – opowiada Sebastian. – Myślę, że to mu pomogło, mnie również. Więcej nic nie mogłem dla niego zrobić.
 
Bogowie? To nie my
Sebastian Pawlik pracuje w jednostce, której zasięg obejmuje jego rodzinne strony. – Często jeżdżę do swoich znajomych lub rodziny. Dostałem wezwanie do babci mojej żony. Doszło do zatrzymania krążenia i nie byłem w stanie jej pomóc, zmarła. Bezradność była straszna. Nie umiałem odstąpić od reanimacji, dopiero lekarz z karetki specjalistycznej podjął taką decyzję.
Ta praca, doświadczanie kruchości życia i stykanie się ze śmiercią na co dzień przewartościowuje życie ratowników. Sebastian przyznaje, że ma mało czasu dla rodziny, ale wie, że trzeba cieszyć się każdym dniem. – Widzimy, jaką wartością jest ludzkie życie. W akcji doświadczamy czasami bezradności. Robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby pomóc, zgodnie z naszą wiedzą i standardami. Nie zawsze się udaje uratować pacjenta, ale chodzi o to, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, że się coś zaniedbało. Nikt z nas nie jest Panem Bogiem. To On jest tym, który ostatecznie może pomóc – mówi. 
Michał Pelc uważa, że ratownik w swojej pracy musi być bardzo pokorny. – Nie kłócę się o pacjentów z Panem Bogiem. Tak się dzieje, że ludzie umierają. My musimy uratować tych, których możemy uratować, a pozwolić spokojnie umrzeć tym, którzy już mają odejść – wyjaśnia.
Przerywamy rozmowę, bo zespół otrzymuje wezwanie i karetka na sygnale opuszcza parking przy stacji pogotowia. Dwie godziny później Michał wysyła mi SMS, że właśnie wrócił z wypadku, w którym zginęła młoda kobieta, matka półrocznego dziecka. Dziecku nic się nie stało. Przez Niemicę, gdzie to się stało, przejeżdżam często. Dramaty dzieją się tuż obok nas. Zostają po nich znicze i krzyż przy drodze. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki