Logo Przewdonik Katolicki

Gorzki śmiech Woltera

Agata Bobryk
FOT. WIKIART

„Król filozofów”, pisarz, którego cięte pióro smagało wszelkie autorytety, wybitny umysł. Ale czy ludzki rozum – nawet tak wybitny jak Woltera – może wyjaśnić i pojąć tajemnicę obecności zła?

Kolorowe stroje, taniec i śpiew. Warszawski Teatr Ateneum nowy rok przywita na wesoło spektaklem muzycznym Kandyd w reżyserii Macieja Wojtyszki i jego syna Adama. Jest to zabawna (choć trzeba przyznać, że humor to dość czarny) historia o perypetiach młodego Kandyda, którego los pcha w coraz to gorsze i bardziej absurdalne tarapaty. Naiwny młodzieniec jest niejednokrotnie oszukiwany, okradany, wpada w ręce indiańskich kanibali i nie mniej niebezpiecznych, nadgorliwych lekarzy. A wszystko to na tym „najlepszym z możliwych światów” – jak przekonuje preceptor Pangloss (w tej roli Artur Barciś), który zresztą też nie może narzekać na brak wrażeń.
Humor i żart nie powinny nas jednak zwieść. Kandyd, który uważany jest za najważniejsze dzieło Woltera, to wbrew pozorom utwór na wskroś poważny. Porusza bowiem jeden z największych problemów filozoficznych oświecenia, którego późniejszą konsekwencją jest ogłoszenie przez Fryderyka Nietzschego „śmierci Boga” – jak metodą rozumowych argumentów pogodzić ze sobą to, że Bóg jest dobry i wszechmogący, a jednak istnieje na świecie zło?
 
Raj jest tam, gdzie ja jestem
Wszystko zaczyna się 1 listopada 1755 r. Tego dnia o godzinie 9.40 w królewskim mieście Lizbona rozpoczyna się armagedon. Potężne wstrząsy sejsmiczne łamią filary kościołów, grzebiąc żywcem zgromadzonych na nabożeństwach wiernych. Wybuchają pożary. Ziemia rozdziera się, tworząc nawet 5-metrowe rozpadliny. Przerażeni ludzie, którzy szukają schronienia w porcie, giną porwani przez 20-metrową falę tsunami.
W walce żywiołów ginie około 90 tys. osób, ponad jedna trzecia wszystkich mieszkańców Lizbony, a samo miasto jest zupełnie zrujnowane. Wiadomość o kataklizmie wywołuje wśród Europejczyków głęboki szok, podobny do tego, którego my doświadczyliśmy po zamachu na wieże WTC w 2001 r. O trzęsieniu ziemi w Lizbonie piszą publicyści, pisarze, poeci i filozofowie. Wstrząsająca jest nie tylko skala katastrofy, ale także czas, w którym ona nastąpiła. Pada pytanie: dlaczego dobry Bóg pozwolił na taki koszmar i to w dzień Wszystkich Świętych?
Wolter dowiaduje się o kataklizmie, gdy przebywa w Genewie. 60-letni filozof cieszy się sławą jednego z największych umysłów swojej epoki, dowcipnego poety i człowieka, którego ostre pióro nie oszczędzi nikogo. Niemal każda jego książka wywołuje skandal. Jego utwory są publicznie palone, wrzucane do kotła z wrzącą smołą oraz poddawane karze chłosty. Powód? Wolter atakuje wszystko, w czym widzi choć cień hipokryzji oraz fanatyzmu, szczególnie upatrując sobie za cel wielkie autorytety, w tym Kościół.
Trzeba jednak przyznać, że nie jest w tym zupełnie bez racji. Franciszek Maria Arouet, znany pod przydomkiem Wolter, żyje bowiem w dość „ciekawych” czasach. Katolicka Francja jest rozdarta sporem między jezuitami a jansenistami, którzy głosili pesymistyczny pogląd o całkowitym zepsuciu ludzkiej natury. Nasilającym się prześladowaniom religijnym towarzyszy hipokryzja i postępująca demoralizacja. O kondycji epoki wiele może powiedzieć postać księdza de Châteauneuf – ojca chrzestnego Woltera. Ten wielki libertyn uczy na pamięć 3-letniego Franciszka agnostyckich wierszy, a kilkanaście lat później zapoznaje go ze swoją dawną przyjaciółką, słynną kurtyzaną Ninon de Lenclos oraz wprowadza do kółka wolnomyślicieli zgromadzonych wokół starego poety de Chaulieu. Od tej pory Wolter zaczyna obracać się w świecie arystokracji, który niezwykle przypada do gustu błyskotliwemu synowi notariusza – kocha on bowiem życie i lubi go używać. „Raj ziemski jest tam, gdzie ja właśnie jestem” – pisze w Światowcu, swojej wielkiej pochwale przyjemności i zbytku. I choć z powodu „nieobyczajnych” wierszy na ponad rok ląduje w Bastylii i nieraz musi kryć się przed gniewem swoich ofiar, Woltera przepełnia optymizm. Świat wydaje mu się „cudownym porządkiem”, dziełem Boga „wielkiego mechanika”, który nie interesuje się szczególnie ludźmi, a więc również ich grzechami. Może i życie ludzkie wraz z jego niedoskonałościami nie jest jakoś niewiarygodnie dobre, ale i tak w najgorszym razie jest przynajmniej znośne. A to już wiele.
 
Zło istnieje na świecie
Zło i cierpienie nie zapominają jednak o Wolterze. Najpierw umiera pani du Châtelet, jego dawna kochanka i wieloletnia przyjaciółka. Filozof długo nie może się pogodzić z tą, absurdalną według niego, śmiercią tej niezwykle inteligentnej i oczytanej kobiety, która traci życie w wyniku tak „zwyczajnej” rzeczy jak poród. Kolejny cios spada na niego, gdy na zaproszenie króla Fryderyka przyjeżdża do Prus. Wolter widzi we Fryderyku wzór oświeconego władcy i pokłada w nim duże nadzieje. Na miejscu okazuje się jednak, że ten król filozof w istocie niewiele różni się od królów tyranów. Gdy nakazuje spalić publicznie pamflet Woltera, w którym ten krytykował jednego z protegowanych króla, głęboko rozczarowany poeta opuszcza Prusy.
Wieść o zniszczeniu Lizbony jest kroplą, która przelewa czarę goryczy. Przepełniony gniewem Wolter chwyta za kartkę i pisze przejmujący Poemat o zagładzie Lizbony. Rzuca w nim wyzwanie Bożej Opatrzności oraz filozofom, zwłaszcza Leibnizowi, który przekonywał, że nasz świat jest najlepszy z możliwych, bo gdyby tak nie było, mądry Bóg stworzyłby lepszy. „A zło jednak istnieje” – woła Wolter ze zgrozą. Ci, którzy w to nie wierzą, niech przyjadą do Lizbony i na własne oczy zobaczą „sto tysięcy nieszczęsnych pożartych przez ziemię”.
Już do śmierci filozof nie odzyska swojego optymizmu. Czysty rozum nie wystarcza mu, żeby wytłumaczyć obecność cierpienia, zaś chrześcijaństwo wraz z całą ideą ofiary krzyża odrzuca, uznając za „zabobon”. W 1759 r. w obiegu podziemnym wydaje Kandyda, czyli optymizm, który jest podsumowaniem przeżywanego przez niego kryzysu. Przesłanie tej niewielkiej książeczki dalekie jest jednak od optymizmu. Jedyną rzeczą, którą możemy zrobić, aby nie popaść w rozpacz, to „uprawiać swój własny ogródek”, zająć się własnymi sprawami, nie spodziewając się od życia zbyt wiele.
 
Co dalej?
Wolter nie był jedynym filozofem, na którym zniszczenie Lizbony odcisnęło tak wielkie piętno. Nie był też jedynym filozofem, który próbował uporać się z problemem obecności zła. Z kwestią tą mierzą się zresztą nie tylko myśliciele, ale każdy z nas – bo wszyscy je spotykamy. A skutki tego spotkania mogą być różne – od jeszcze większego, wręcz heroicznego zaufania Bogu, po bunt i odrzucenie. Niemiecki filozof Odo Marquard jest autorem bardzo chwytliwego pojęcia ateizmu ad maiorem Dei gloriam, czyli ateizmu na większą chwałę Boga. W myśl tego wyrażenia człowiek może odrzucać wiarę w Stwórcę, aby ochronić Jego niewinność – woli w ogóle nie wierzyć w Boga, niż uznać, że ten jest bezsilny wobec zła lub co gorsza okrutny. Warto mieć to na uwadze podczas kontaktów z osobami niewierzącymi, nie zakładając na wstępie, że ktoś wybiera ateizm, bo tak mu wygodniej.
Wolter praktycznie przez całe życie walczy przeciwko chrześcijańskiemu Bogu. Bez oporów naśmiewa się z Pisma Świętego, a zwłaszcza ze Starego Testamentu. Jego ofiarą pada również Księga Hioba. Wolter nie byłby sobą, gdyby przepuścił okazję wyszydzenia zarówno Szatana, który źle zabiera się za kuszenie, jak i rzekomych przyjaciół Hioba oraz jego samego. A jednak zza zasłony szyderstw, jakby z zakłopotaniem i wbrew sobie, zdobywa się na wyznanie, że Księga Hioba jest jednym z „najświetniejszych dzieł Starożytności”. Zaś hasłu w Słowniku filozoficznym, które jej poświęca, nadaje znamienny tytuł: „Witaj, mój przyjacielu Hiobie”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki