Mnie zdaje się, że jest odwrotnie: piszę za mało o polskiej kulturze, a za dużo o polityce, która kręci się dookoła swojego ogona. Ale odezwała się też znajoma wyłącznie facebookowa, która przypomniała, że teatr to także, do pewnego stopnia, polityka. A na pewno najpoważniejsze spory ideowe. To, jacy są i będą Polacy, zależy i od teatru – podobnie jak od mediów, filmu, literatury, wzorców obyczajowych czy oblicza szkoły. Kultura jest polem ścierania się wartości.
Dyskusja wywiązała się pod moim tekstem na temat przedstawienia Brat naszego Boga. Teatr Telewizji pokazał sztukę Karola Wojtyły. Ten niełatwy, pozbawiony sensacyjnej fabuły, właściwie ze szczątkową akcją, spektakl obejrzało prawie 450 tys. widzów, co na tle innych widowisk jest wynikiem bardzo dobrym.
Zjawiskiem z dziedziny najszerzej pojmowanej polityki jest samo odrodzenie się Teatru Telewizji. W zajawce do Pana Jowialskiego Aleksandra Fredry (który też zapowiada się na wydarzenie), aktor Tomasz Kot wspomina jak to ten teatr adresowany do wszystkich towarzyszył mu jako dziecku. Jest pytanie: skąd jego zapaść przez tyle lat. Czasem proklamowano jego odrodzenie, ale kończyło się na pojedynczych przedstawieniach.
A teraz Agencja Kreacji Teatru TVP kierowana przez Ewę Millies-Lacroix daje nam premiery prawie w każdy poniedziałek. Co więcej, są to przedstawienia często ambitne i ważne, że przypomnę Listy z Rosji de Custine’a w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego czy Spiskowców według Josepha Conrada przygotowanych przez Jana Englerta. W chwili gdy to piszę, szykujemy się na premierę Marszałka, sztuki Wojciecha Tomczyka o Piłsudskim, dalej mamy Gombrowicza, Fredrę, ale i śląskie przedstawienie o kopalni „Wujek”. W tle majaczy Wesele Wyspiańskiego.
Często narzekam na propagandowy ton mediów publicznych w służbie pisowskiej władzy. Nie cofam tego. Ale Polacy edukowani przez taki teatr będą wrażliwsi i bardziej samodzielni w ocenach. W jakiejś sferze „dobra zmiana” okazała się dobrą zmianą naprawdę. Zjawiskiem z dziedziny kultury, ale o wielkich konsekwencjach ideowych, jest samo wystawienie Brata naszego Boga. Słuchałem jak szefowa Teatru Telewizji szykowała się na porażkę frekwencyjną, co akurat się nie sprawdziło. Ale powtarzała, że skoro Brat Albert wybrał ścieżkę najtrudniejszą, bezwzględnego ubóstwa, my nie bójmy się wyzwań.
Jeszcze sztuka nie zagościła w polskich domach, a już dorabiano jej gębę hermetycznej i deklaratywnej. I znowu odpowiedź pani Millies-Lacroix: we współczesnym teatrze tyle razy ze sceny recytuje się deklaracje, uprawia publicystykę, że w ogóle się tym nie przejmujmy. Dodam, że uprawia się publicystykę w imię innych wiar i ideologii niż chrześcijaństwo.
A Brat naszego Boga to przedstawienie po prostu piękne. Nawet ktoś, komu nie dane są religijne przeżycia, powinien się z tym pięknem zapoznać jako z fenomenem. Reżyser Paweł Woldan skądinąd uczynił ten trudny teatr idei bardziej komunikatywnym, wplatając w dyskurs ludzkie wspomnienia o Bracie Albercie. Ale tak czy inaczej było to wyzwanie.
Ludziom bliskim moich poglądów, którzy narzekają – przesadnie – na współczesny teatr jako na Sodomę z Gomorą, wskazuję: nóż może służyć do krojenia chleba lub krzywdzenia. Posłuży dobru, gdy znajdzie się sensowny mecenas. Aktorzy w liczbie kilkudziesięciu dali z siebie wszystko, a Borys Szyc kojarzony, niesprawiedliwie, głównie z wulgarnymi komediami zagrał jako Brat Albert jedną z najlepszych ról w swoim życiu. Można.