Nie chce podawać nazwiska. Po zakończonym już proteście rezydentów wie, jak ludzie, zwłaszcza w internecie, potrafią być bezlitośni. Wspomina aferę wokół „kawioru” Tomka Rynkiewicza. Jest jego kolegą, znają się. Wie, ile jadu wylało się w stronę protestujących. – Zależy mi na tym, żeby uniknąć podobnej sytuacji – mówi krótko Kamil, lekarz stażysta.
Już na początku rozmowy tłumaczy się z eleganckiej marynarki, którą ma na sobie: – Nie mógłbym sobie na nią pozwolić, gdyby nie to, że pracuję po godzinach. Wyobraź sobie, że ktoś znajduje moje zdjęcie w sieci, dorabia do tego historię podobną do tej z kawiorem. A przecież to, jak wyglądam, nie oddaje w żaden sposób rzeczywistości moich zarobków w szpitalu. Nie chcę, żeby to, co mówię, brzmiało jak narzekanie młodego, rozkapryszonego lekarza – wyjaśnia.
Lekarz, kelner, magazynier
Wynagrodzenie Kamila to 2007 zł brutto. Po odliczeniu obowiązkowej składki na Izbę Lekarską zostaje mu nieco ponad 1400 zł na rękę. Rodzice nie wspierają go finansowo, bo sami mają kredyt na dom, a on nie chce być dla nich ciężarem. Zresztą ma jeszcze młodsze rodzeństwo, dlatego od dawna pracuje. – Projektowaniem stron internetowych zająłem się jeszcze w szkole średniej. Później, podczas studiów medycznych, taka praca bardzo mi odpowiadała. Pracowałem między nauką a snem. Mogłem sobie dowolnie ustalać czas pracy. Koledzy, którzy pracują np. w kawiarniach, nie zawsze mogą sobie dopasować grafik. Organizację czasu mam w małym palcu. Umiem wycisnąć każdą minutę z dnia – mówi zadowolony.
Wynajem pokoju w Krakowie to koszt około 700 zł. Do tego trzeba doliczyć media. Jedzenie – 400 zł. Bilet miesięczny – 89 zł. Telefon, internet – 70 zł. Zostaje kilkadziesiąt złotych. Nie wystarczy na podręcznik do anatomii, biochemii, medycyny rodzinnej, onkologii… Tak naprawdę ze szpitalnej pensji nie wystarcza mu na nic więcej, jak tylko na opłacenie podstawowych rachunków.
Protest młodych lekarzy pokazał bardzo ważną rzecz. Nie tylko Kamil, Tomek i Agnieszka, ale także całe mnóstwo lekarzy prowadzi podwójne, czasem potrójne życie. Oprócz szpitala pracują w kawiarniach, na siłowni, jako dietetycy, magazynierzy lub kurierzy. Niektórzy prowadzą swoje firmy.
Agnieszka, rezydentka pediatrii, która wspierała protestujących kolegów. – Sytuacja jest tak zła, że rozważam zostawienie szpitala i pracę w innym zawodzie. Mam córkę, drugie dziecko w drodze. Na szczęście mam też skończone inne studia. W razie potrzeby zostawię szpital, choć niemal od zawsze marzyłam, że będę lekarzem – mówi ze łzami w oczach. Rzeczywiście, kiedy była mała, została pacjentką jednego ze szpitali dziecięcych. Obiecała sobie, że kiedyś to ona założy biały fartuch i z troską będzie leczyć małe, bezbronne szkraby. Ideały, z jakimi poszła na medycynę, przeszły bolesną weryfikację. – To, co widzę na co dzień, jest po prostu straszne. Widzą to także pacjenci. Ale oni mają tę przewagę, że skorzystają z pomocy raz, drugi i wrócą do domu. A ja w tym tkwię codziennie – mówi.
Wstyd spojrzeć w oczy
– Szpitale nie mają pieniędzy, a mnie jest wstyd spojrzeć rodzicom i dziecku w oczy. Posiłki na pediatrii (i nie tylko) nie są zgodne ze standardami rekomendowanymi przez Polskie Towarzystwo Pediatryczne. Wiem, że zdrowe dziecko nie może jeść takich rzeczy, a co dopiero chore! – mówi wstrząśnięta. Ale poza frustracją nie może zrobić nic. Żadne pismo do dyrektora, interwencja ani awantura sytuacji nie zmieni.
Lekarze wiedzą, że system jest niewydolny. Widzą swoich starszych kolegów, którzy pracują ponad normę. Czasem oni sami muszą wybierać między dzieckiem w domu, a dziećmi w szpitalu. – Bywa i tak, że dzwoni dyrekcja i mówi, że nie ma lekarza. A my zostajemy bez wyboru, bo przecież nie możemy zostawić małych pacjentów bez opieki. Po prostu musimy przyjść do pracy, choć czasem zwyczajnie już nie mamy sił – dodaje Agnieszka.
Jednak część ludzi ma swoją wersję wydarzeń: „robią to tylko dla pieniędzy”, „strasznie rozbestwione żółtodzioby”, „złamanego grosza bym nie dał”, „niech zmienią zawód, skoro im tak źle”. A to tylko najłagodniejsze z komentarzy pod pierwszym znalezionym artykułem w internecie.
– Do pracy przychodzę na 7.30, czasem na 8.00. Zależy od oddziału, na jakim jestem – tłumaczy Kamil. Oprócz tego ma do odpracowania obowiązkowo 40 godzin dyżuru w miesiącu. Płatne, w zależności od miejsca, od 5 do 15 zł za godzinę. To oznacza, że ze szpitala wychodzi około 20.00-21.00. No chyba, że w ostatniej chwili jest pilna interwencja, wtedy trzeba zostać, aż stan pacjenta się ustabilizuje. 22.00, 23.00, północ… Za nadgodziny nikt stażystom nie płaci. Historie o całodobowych dyżurach za 2400 zł muszą poczekać, aż sami skończą rezydenturę, nabiorą umiejętności i… znajomości. A to może potrwać nawet 10 lat. Ale może także nie wydarzyć się nigdy.
Życie poza szpitalem
– Dyżur to nie jest czas, jak chcieliby niektórzy, kiedy można się wyspać. Trzeba zrobić wizytę na całym oddziale, uzupełnić dokumentację i interweniować w razie potrzeby – wyjaśnia Kamil. A chwilę później dodaje, że za słowem „oddział” kryją się dwa piętra, czyli jakieś 60–70 łóżek. Oczywiście na każdym z nich pacjent. – Gdzieś na początku mojego stażu miałem sytuację, że byliśmy we dwójkę na całym oddziale. Młody rezydent i ja, młody stażysta. Pomiędzy uzupełnianiem dokumentacji podawaliśmy m.in. leki nasenne, doglądaliśmy pacjentów i nagle jeden z nich dostał wstrząsu septycznego – opowiada. – Ciśnienie 60/40, pilna konsultacja nefrologiczna, poszukiwania anestezjologa, bo było potrzebne wkłucie do dializy. Na intensywnej terapii brak miejsc, nikt nie chciał pacjenta wziąć. A ja, jako stażysta, nie mogłem przecież podejmować decyzji dotyczących postępowania z pacjentem. Mimo to trzeba być w gotowości w każdym momencie – tłumaczy. – Najgorsze są dyżury na SOR-ach. Tam nie ma chwili oddechu, ale za to najwięcej można się nauczyć.
Pensja, razem z dyżurami, to około 1800 zł. – Niektóre szpitale nie pozwalają brać dyżurów w weekendy, bo wtedy musieliby płacić nam więcej – mówi Kamil. – Po powrocie do domu najczęściej się zdrzemnę. Ale to dlatego, że jestem sową, wolę pracować wieczorami. Po godzinie drzemki, czasem dwóch, wstaję i siadam do pracy. Kiedy kończę i nie muszę się uczyć, biorę do ręki książkę, ale najczęściej nad nią zasypiam. Za chwilę przecież trzeba wstać do pracy. I tak w kółko.
Pewnie, że Kamil chciałby rzucić dodatkową pracę. Ale wtedy musiałby także zrezygnować z marzeń o założeniu rodziny, o dalszym kształceniu czy chociażby o nowych butach na zimę. – Mieszkam w dużym mieście, więc nawet nie jestem do końca przekonany, czy chcę mieć samochód. O mieszkaniu nie marzę. Nie mam fantazji bycia człowiekiem bogatym, ale fajnie by było, gdybym mógł zjeść obiad na mieście, a raz w roku wyjechać na wakacje. Chciałbym mieć życie poza szpitalem. I czas na czytanie książek, niekoniecznie tych do egzaminów i pracy – marzy.
A co z komentarzami na temat bogactwa starszych lekarzy, już specjalistów? – Jasne, że w pewnym momencie, gdy już można otworzyć prywatny gabinet (na który najpierw trzeba zaoszczędzić), perspektywy zarobkowe się zmieniają. Może ci lekarze mają nowe samochody i duże mieszkania. Co z tego, skoro i tak nie mają czasu, żeby z tego korzystać?
Imiona bohaterów tekstu zostały zmienione